Zapewne w drobnym taksówkarzu dopatrzył się – jak wcześniej w antykwariuszu Supposniku – kolejnego tajniaka z izraelskiej tajnej policji, depczącej nam niestrudzenie po piętach. Doszedł do wniosku, że mam pełną świadomość, iż obaj jesteśmy pod lupą i uknułem tę bezsensowną historyjkę o drugim Philipie Rocie, by całkiem skołować naszych prześladowców. Inaczej nie potrafiłem wytłumaczyć sobie sensu użycia przezeń tego osobliwego słowa – „dezinformacja” – żywcem wyjętego z policyjnego czy raczej szpiegowskiego żargonu, no i rzuconego już w sądzie ukradkiem dwuznacznego komplementu, którym zaszczycił mnie ledwie dwie minuty po tym, jak nazwał mnie moralnym zerem.
Przyznać muszę, że opowieść o sobowtórze mnie samemu wydawała się raczej niewiarygodna. Tak jak wszelkie historie o sobowtórach. Sam przecież wręcz odpychałem od siebie myśl o realnym istnieniu Pipika, na długo po rym, jak stanąłem z nim oko w oko. Jeszcze trudniej przyszło mi przełknąć myśl, że w konfrontacji z taką miernotą jak Mosze Pipik nie okazałem się górą. George łatwiej mógł uwierzyć w istnienie mojego sobowtóra, niż w to, (1) że nabrałbym się na tak prymitywną, ahistoryczną ideę jak diasporyzm oraz (2) że diasporyzm mógłby stanowić źródło jakichkolwiek nadziei dla członków palestyńskiego ruchu narodowowyzwoleńczego, w dodatku godnych wsparcia finansowego. Nie, jedynie obłędna desperacja nadgorliwca, który zdaje sobie sprawę z własnej niemocy, który poświęcił kawał życia walce za sprawę i znalazł się na krawędzi załamania, mogłaby sprawić, że ktoś tak inteligentny jak George Ziad nabrałby entuzjazmu dla czegoś tak płonnego jak diasporyzm. A nawet jeśli był tak ślepy, tak wyniszczony cierpieniami, tak zrujnowany bezsilną wściekłością, to przecież już dawno temu uznałby, że stracił znaczenie jako figura w tej grze – tego ranka zaś dał dowód czegoś odwrotnego; usiłował doprowadzić do mojego spotkania z jakimś konspiratorem z Aten… Z drugiej strony musiałem poważnie liczyć się z ewentualnością, że umysł mego dawnego przyjaciela z Chicago nie funkcjonuje już tak jak dawniej, że żyje swoimi marzeniami, że gruba ryba z Aten i ci zamożni Żydzi wspierający OWP nie są bardziej realni od wyimaginowanych przez dziecko z wyobraźnią mocarnych znajomków…
Po swoich przejściach w ciągu minionych dwudziestu siedmiu godzin nie powinienem wykluczać możliwości, że panujące w tym kraju układy doprowadziły George’a na skraj obłędu. A jednak wykluczałem to. Z podobnymi wnioskami trzeba ostrożnie. Przecież nie każdy dziwak jest szalony. Determinacja to jeszcze nie wariactwo. Uleganie złudzeniom to również nie choroba psychiczna. Ktoś mściwy, przerażający, odmienny, perfidny nie musi być szaleńcem. Nie musi być nim także wiedziony złudzeniami fanatyk. Uleganie iluzjom to z pewnością nie obłęd. Skłonność do fałszu, chytrość, cynizm, przewrotność – wszystko to dalekie jest od obłędu… No tak, fałsz! Oto istota sprawy, źródło zamętu w mojej głowie! Oczywiście! Fałsz, oszustwo! To nie ja nabrałem George’a, to on nabrał mnie! Uznałem za prawdziwą tragiczną melodramę żałosnej ofiary, niemal oszalałej z powodu niesprawiedliwości i trudów życia na wygnaniu. Szaleństwo George’a i szaleństwo Hamleta to jedno – gra.
Tak, to tłumaczy wszystko! Znany żydowski pisarz pojawia się w Jerozolimie, proponując powrót izraelskich Aszkenazyjczyków do europejskich krajów, z których się wywodzili. Idea, jaką wysunął, może zdawać się bardzo nierealistyczna zarówno dla palestyńskiego bojownika, jak i dla Menachema Begina, lecz pisarz jest dla obu postacią konkretną. Nie, bynajmniej nie dziwią się pisarzowi, któremu roi się w mózgu, że zachodzi jakiś istotny związek pomiędzy jego apokaliptycznymi fantazjami a prawdziwymi zmaganiami politycznymi. Naturalnie, pomysły pisarza z politycznego punktu widzenia potraktować można jedynie jako żart. Naturalnie, myśli tego człowieka nie poruszają w żaden sposób nikogo w Izraelu, lecz jest on osobowością w światku kultury, rozpisują się o nim gazety – w konsekwencji nie wolno wyśmiać ani zignorować owego znamienitego pisarza, który każe Żydom wynosić się z Izraela do diabła, za to należy go wykorzystać, przedtem zachęcając jeszcze do działania. George go zna. Kumplował się z nim kiedyś w Ameryce. Zbajeruj go, George, opowiedz mu o naszych cierpieniach. Ci wszyscy pisarze lubią czasem poszaleć, żeby mieli o czym smarować w następnych książkach. Namierz go. Wyśledź go. Odszukaj go, George. Powiedz mu, jak nas dręczą, jak torturują – on pewnie jest jednym z tych, co to mieszkają w najdroższych hotelach, więc straszne historie z pewnością zrobią na nim wrażenie. On się pewnie wścieka, jak mu podadzą brudny widelec, to wyobraź sobie, jak nim wstrząsną opisy tortur. Pofolguj sobie, opowiedz mu o własnych krzywdach, zawieź go do sądu wojskowego, do zakrwawionego muru. Nagadaj, że urządzisz mu spotkanie z samym Arafatem. Zobaczymy, czy pan Roth połknie haczyk. Niech ten megalomański Żyd trafi na okładkę „Time’u”!
Co jednak z tym drugim Żydem, sobowtórem megalomana? Wszystkie te przypuszczenia mogą tłumaczyć, dlaczego George Ziad sklął mnie w taksówce od moralnych zer, a w kilka chwil później przyrównał mnie szeptem do Dostojewskiego. Zdało mi się, że znalazłem odpowiedź na kwestię, dlaczego George w sposób ostentacyjny tak dziwacznie się zachowuje. Niby przypadkiem wpadł na mnie na targowisku, potem traktował mnie ze śmiertelną powagą, choć odegrałem przed nim głupawą szopkę. Jedno tu tylko nie pasowało do układanki: Mosze Pipik. Skoro George tak dobrze orientował się, kto tu pracuje dla izraelskiej policji, to powinien także wiedzieć wcześniej, że pod moim nazwiskiem mieszkało w dwóch hotelach dwóch ludzi. Pipik i ja. A jeśli palestyńscy bojownicy byli w pełni świadomi, że diasporysta i prozaik to dwaj różni faceci, że P.R. z King David podszywa się pod P.R. z American Colony, to dlaczego ich agent, George Ziad, nadal udaje, że o tym nie wie? Dlaczego, jeżeli zorientowali się, tak samo jak ja, że istnieje ten drugi!?
Nie… Istnienie Moszego Pipika przeczyło prawdopodobieństwu historii, którą ułożyłem na własny użytek – że George Ziad wcale nie jest szalony, a jego postępowaniem i zachowaniem kierują jakieś ukryte powody. No chyba, że od samego początku zdawali sobie sprawę, iż Pipik to Pipik, już wtedy, gdy zadzwoniłem do niego z Londynu jako Pierre Roget… Chyba że Pipik od początku dla nich pracował! Oczywiście! Konspiranci od dawna posługiwali się sobowtórami. Natykają się na takiego gościa, bardzo podobnego do kogoś znanego, doprowadzają do ruiny, a następnie proponują duże pieniądze za działalność dla nich – wymyślają mu cienką, antysyjonistyczną bajeczkę i nazywają ją diasporyzmem. Pipika najpewniej prowadził mój stary przyjaciel, George Ziad. George przekazywał mu polecenia, dawał rady, stanowił rodzaj skrzynki kontaktowej. Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewali, było to, że ja sam również zjawię się w Jerozolimie. A może właśnie tego oczekiwali?
Wystawili Pipika na przynętę. Tylko po co? Czego ode mnie chcieli?
Może akurat tego, co robiłem? Może dokładnie tego, co już zrobiłem? Kontrolują nie tylko jego, kontrolują także mnie, chociaż o tym nie wiem! Prowadzą mnie, odkąd się tu zjawiłem!
Stop! – powiedziałem sobie. Wszystko, co przychodziło mi do głowy – i w co zaczynałem święcie wierzyć – przerażało mnie, mroziło krew w żyłach. Starałem się usilnie wytłumaczyć sobie otaczającą rzeczywistość za pomocą racjonalnych argumentów, ale efekt bardzo przypominał chore wnioski paranoików, które dobrze znają lekarze oddziałów psychiatrycznych. Zatrzymałem się tuż nad przepaścią, w stronę której ślepo zmierzałem; zdałem sobie sprawę, że chcąc doszukać się w działaniach George’a Ziada „normalnych” pobudek, sam wpędzałem się w obłęd. Lepiej pozostawić rzeczywistość taką, jaka jest, niż próbować nad nią zapanować. Lepiej nie próbować penetrować cudzych zamiarów i myśli, nie starać się pojmować sensu tego co szalone. Lepiej, pomyślałem, nie mieć ambicji wyjaśnienia wypadków, jakie zaszły w ciągu ostatnich trzech dni. Porzucić te niebezpieczne wysiłki, by nie wyszło, że znalazłem się w mocy agentów obcych służb, które pragną przejąć kontrolę nad moim umysłem. Skądś już to znamy.
Читать дальше