Nie wyraził skruchy za swój czyn i dostał wyrok trzech lat więzienia. Badania psychiatryczne wykazały, że napastnik „nie jest psychotykiem, choć ma lekkie skłonności paranoidalne”. Niemal cała rodzina Jehezkeliego zginęła w Treblince. Pomyślałem, ze w społeczności amerykańskich Ukraińców owe notatki na karteczkach, jeśli kiedyś zostaną opublikowane, mogą stać się przedmiotem kultu, jak niegdyś więzienne listy Sacca i Vanzettiego. I zajmą w świadomości cywilizowanego świata miejsce rezerwowane przez Supposnika dla diariuszy Klinghoffera z moim wstępem.
Pomyślałem też, że cała ta literatura stworzona przez amatorów, wszystkie te dzienniki, wspomnienia, notatki pisane po dyletancku, wykorzystujące jedną tysięczną technik znanych pisarzom, wydają się jednak często bardzo przekonujące – zapewne właśnie dlatego, iż prymitywne środki bywają bardzo ekspresyjne.
Czumak zapytał teraz Rosenberga:
– A więc czemu staje pan przed tym sądem i wskazuje palcem na tego dżentelmena, skoro napisał pan w 1945, że Iwana zabił Gustaw?
– Panie Czumak – odparł szybko tamten – czy ja mówiłem, że widziałem, jak go zabijali?
– Proszę nie odpowiadać pytaniem na pytanie – upomniał Rosenberga sędzia Levin.
– On przecież nie mógł powstać z martwych, panie Rosenberg – rzekł Czumak.
– Tego nie powiedziałem. Tego nie powiedziałem. Nie mówiłem, że widziałem, jak go zabili – stwierdził Rosenberg. – Szkoda, że nie widziałem, panie Czumak, ale nie widziałem. Pragnąłem, żeby zginął… Najbardziej na świecie. Szalałem z radości, jak usłyszałem, że nie żyje. Powiedział mi to nie tylko Gustaw, ale i inni… CJiciałem, pragnąłem w to wierzyć, panie Czumak. Chciałem wierzyć, że ten potwór już nie oddycha. Już nie widzi i nie słyszy. Jednak, niestety, nie widziałem, jak nasi rozszarpali go na strzępy, czego bardzo żałuję. Ale wierzyłem z całego serca, że go załatwili. Rozumie pan, panie Czumak? Chciałem, żeby spełniło się moje najgłębsze życzenie. Wszyscy marzyliśmy, żeby z nim skończyć. Jednak on miał szczęście… udało mu się przeżyć, ocaleć!
– Niemniej napisał pan w swym manuskrypcie w jidysz… nie po niemiecku, nie po polsku, nie po angielsku, ale w języku, który pan znał najlepiej… Napisał pan, że Gustaw uderzył go w głowę szpadlem. Tak pan napisał. I stwierdził tutaj, że opisał pan tylko prawdziwe wypadki. Jak to więc jest, że obecnie mówi pan coś innego?
– Nie, nie… To tylko chłopcy powiedzieli mi wtedy nieprawdę. Chcieli się pochwalić. Wyrazili głośno swoje pragnienie. Chcieli zabić tego osobnika… ale go nie zabili.
– W takim razie dlaczego nie napisał pan – zapytał go Czumak – że największym pragnieniem pańskich towarzyszy było zgładzenie tego człowieka i że później, w lesie, opowiedzieli panu, iż zabili go w taki to a taki sposób… Dlaczego nie ujął pan tego precyzyjnie?
Rosenberg odparł:
– Bo wolałem napisać tak.
– Kto był obecny przy tym, kiedy pańscy współtowarzysze przechwalali się, że zabili tego strasznego człowieka?
– W lesie znalazło się wielu… Siedzieliśmy i rozmawialiśmy, zanim każdy ruszył w swoją stronę.
Prawie każdy opowiadał co innego, a ja słuchałem. Zapamiętałem to, w co chciałem uwierzyć. Prawda okazała się jednak inna.
Spojrzałem na Demianiuka i zobaczyłem, że odwzajemnia uśmiech. Nie mój, rzecz jasna, lecz swego oddanego syna, siedzącego w rzędzie przede mną, Demianiuka najwyraźniej rozbawiła absurdalność tego wyznania. Cieszył się, niemal triumfował, tak jakby relacja Rosenberga z 1945 roku, że Iwan Groźny zginął w Treblince, wystarczała do oczyszczenia go z zarzutów. Czy był na tyle ograniczony, żeby w to uwierzyć? Dlaczego właściwie się uśmiechał? By dodać otuchy synowi i swym poplecznikom? Żeby wzburzyć jeszcze bardziej pozostałych na widowni? Ten uśmieszek był nikły i zagadkowy; dla Rosenberga zaś – to mogli dostrzec wszyscy na sali – tak odrażający, jak Demianiukowe gesty przyjaźni wobec niego z pierwszych dni procesu. Nienawiść, jaką Rosenberg żywił wobec oskarżonego, była wprost namacalna, promieniowała jak aureola wokół miejsca, z którego zeznawali świadkowie, zdawała się rozlewać po całym pomieszczeniu. Rosenberg zaciskał twarde pięści i zaciskał szczęki, jakby starał się zdusić ryk.
– Według wersji – podjął Czumak – którą pan usłyszał, Iwan został zabity uderzeniem szpadla w głowę. Człowiek silnie uderzony w głowę łopatą powinien mieć na niej głęboką bliznę albo inny ślad poważnego urazu, nieprawdaż? A przecież ponoć Iwan otrzymał w maszynowni cios łopatą.
– Oczywiście – odparł Rosenberg. – Byłem pewien, że zginął, że rozłupali mu łeb. Ale nie zginął… – teraz Rosenberg oderwał wzrok od Czumaka i wskazał palcem na Demianiuka, zwracając się bezpośrednio do oskarżonego. – Gdyby zginał, to nie siedziałby teraz przede mną Patrzcie, bohater się uśmiecha! – krzyknął Rosenberg ze wstrętem Demianiuk nie uśmiechał się; teraz już zwyczajnie się śmiał. Śmiał się na głos ze słów Rosenberga, ze wzburzenia Rosenberga, z sądu, z procesu z absurdalności stawianych mu, potwornych zarzutów – jemu, rodzinnemu człowiekowi z przedmieść Cleveland, pracownikowi firmy Ford, chadzającemu do kościoła, cenionemu przez przyjaciół, lubianemu przez sąsiadów, kochanemu przez swoje dzieci…
Jakiś Żyd, jakiś tam Rosenberg wziął go omyłkowo za psychopatę i potwora, którego czterdzieści pięć lat temu gdzieś na polskiej prowincji nazywano Iwanem Groźnym; za obłędnego sadystę, mordercę bezbronnych ludzi. Śmiał się głośno albo dlatego, iż był całkowicie niewinny, nie popełnił żadnej z tych zbrodni, a mimo to już od roku toczyła się ta nonsensowna rozprawa, podważająca wiarygodność systemu sprawiedliwości państwa Izrael – albo też dlatego, bo był naprawdę winien, bo rzeczywiście był Iwanem Groźnym, nawet nie psychopatycznym potworem, ale samym diabłem wcielonym.
Ponieważ kto jak nie diabeł mógłby wyśmiewać się na głos z Rosenberga?
Wciąż się śmiejąc Demianiuk podniósł się nagle z siedzenia, wychylił się do mikrofonu przy ławie obrońców i krzyknął do Rosenberga:
– Atah shakran! – a potem zaniósł się jeszcze bardziej donośnym rechotem.
Powiedział to po hebrajsku… Człowiek oskarżany o to, że był Iwanem Groźnym, zwrócił się do tego byłego więźnia obozu w Treblince, który podawał się za jego ofiarę, w języku Żydów.
Następnie odezwał się sędzia Levin, również po hebrajsku. W słuchawkach usłyszałem tłumaczenie:
– Oskarżony powiedział, co zostało zaprotokołowane: „Jesteś kłamcą!
Po upływie następnych kilku minut Czumak zakończył przesłuchiwanie Rosenberga, a sędzia Levin ogłosił przerwę do jedenastej. Wyszedłem z sali tak szybko, jak się dało, czując się wyczerpany, kompletnie wyzuty z sił, otępiały – jakbym dopiero co wrócił z pogrzebu kogoś, kto był mi bardzo bliski. Nigdy wcześniej nie patrzyłem na konfrontację tak przepełnioną bólem i dzikością, nie widziałem starcia, które dorównywałoby dramatyzmem temu pomiędzy Demianiukiem i Rosenbergiem. To była prawdziwa kolizja, zderzenie asteroidów w bezkresnej przestrzeni. Nadal pozostawałem wstrząśnięty i nadal płynąłem na fali ostatnich wydarzeń, rozgrywających się w zabójczym tempie, więc przepychałem się wraz z innymi do automatu z kawą w barze z przekąskami znajdującym się w holu. W mózgu roiły mi się obrazy, a w uszach odbijały echem słyszane wcześniej słowa; wyobrażałem sobie Rosenberga wyrywającego złote zęby z ust zagazowanych Żydów, zęby mające zasilić skarbiec hitlerowskiej Rzeszy. Demianiuka, studiującego pilnie w celi rozmówki angiels-kohebrajskie, żeby poprawnie oświadczyć na sali: „Jesteś kłamcą!” Na słowa „Jesteś kłamcą” nakładały się inne – „trzy tysiące dukatów”. Mogłem wyraźnie usłyszeć aktora Macklina, chytrym głosem powiadającego: Trzy tysiące dukatów, podczas gdy ja sam wręczałem szekiele staremu człowiekowi za kontuarem w barze, w którym, ku memu zdumieniu, rozpoznałem Smilesburgera. Smilesburgera, który wystawił czek na milion dolarów „ukradziony” przeze mnie Pipikowi, no i w konsekwencji zaginiony. Ludzie za mną tak się pchali, że zdołałem jedynie zapłacić za kawę i kanapkę i zdryfowałem w kierunku wyjścia.
Читать дальше