Wbiły mi się w pamięć te słowa, wypowiedziane na scenie przez dzikiego, odpychającego i wstrętnego Żyda, słowa zatrute nienawiścią i żądzą zemsty… Słowa, które nadal nie straciły aktualności w dwulicowym, zachodnim świecie. Słowa ogarniające istotę niechęci do Żydów, słowa, które naznaczyły Żydów przez dwa chrześcijańskie tysiąclecia i zdeterminowały żydowskie przeznaczenie. Tylko największy angielski dramaturg miał talent tak lakonicznego ujęcia istoty rzeczy. Pamięta pan tę kwestię Shylocka? Pamięta pan te słowa, o których mówię? Jak Żyd mógłby je zapomnieć? A jak chrześcijanin wybaczyć?… Oto te trzy słowa: „Trzy tysiące dukatów”. Siedem wrednych zgłosek i dzięki nim sceniczny Żyd wznosi się ku swemu apogeum. Osiąga wieczystą sławę dzięki słowom: „Trzy tysiące dukatów”. W dziewiętnastym wieku żył pewien angielski aktor, który przez pięćdziesiąt lat odtwarzał na scenie postać Shylocka. Nazywał się Charles Macklin. W tamtych czasach zaczęto go dosłownie uosabiać z Shylockiem. Podobno Macklin wymawiał te „trzy tysiące dukatów” sycząc i plując śliną… Publiczność na ten widok natychmiast nabierała niechęci do całej rasy, z której wywodził się Shylock. „Trzzzy tyssssiąccce dukatóf-f-f!”… Kiedy Macklin ostrzył nóż na Antonia, publika po prostu dostawała amoku… i to właśnie w tej epoce tryumfu rozumu!
Doskonały był ten Macklin! Wiktoriańska koncepcja odgrywania Shylocka przetrwała od Keansa do Irvinga, czyli aż do naszego stulecia, i jest wulgarnym pochlebstwem wobec powszechnej niechęci do Żydów, obecnej już w czasach szekspirowskich, jak również kroniką europejskiej walki z żydostwem.
Wstrętny Żyd, godny najwyższej pogardy, gromiony już w epoce wypraw krzyżowych, ofiara historii, lichwiarz z haczykowatym nosem, nieszczęsny, opętany pieniędzmi, egoistyczny degenerat. Żyd, który chodzi do synagogi, by tam knuć morderstwo mężnego chrześcijanina… Otóż i cały portret europejskiego Żyda, wypędzonego w 1290 przez Anglików, wygnanego w 1492 przez Hiszpanów, prześladowanego przez Polaków, masakrowanego w pogromach przez Rosjan, zagazowanego przez Niemców, porzuconego na pastwę losu przez Brytyjczyków i Amerykanów, którzy przymykali oczy na dymiące w Treblince kominy krematoriów… Przewrotni wiktoriańscy humaniści, którzy próbowali ucywilizować Żyda, przywrócić mu godność, nie oszukali „oświeconej” Europy za te przeklęte trzy tysiące dukatów… To się nie udało i nigdy nie uda. Oto kim jestem, panie Roth. Jestem antykwariuszem zamieszkującym najmniejszy z krajów basenu Morza Śródziemnego (ludzie na świecie nie zdają sobie sprawy, jak mały jest w rzeczywistości Izrael), księgarzem, emerytowanym bibliofilem, przybłędą bez znaczenia, człowiekiem, który mimo wszystko nie wyzbył się marzeń ze swych studenckich czasów, który po nocach śni, że zostanie impresariem, reżyserem, głównym aktorem w Antysemickiej Trupie Teatralnej Supposnika… Śnię o pełnej widowni, owacjach na stojąco i o sobie, brudnym, głodnym, małym Supposniku, jednym z gromady stu tysięcy błąkających się dzieci, odgrywającym, na realistyczną modłę Macklina i w duchu samego Szekspira, tego przebiegłego i gorączkowego Żyda, zepsutego do cna za sprawą swojej religii. Śnię o trupie objeżdżającej każdej zimy stolice cywilizowanego świata, które urządzałyby Antysemickie Festiwale Dramatyczne. Mającej w repertuarze wielkie antyżydowskie sztuki, elżbietańskie, niemieckie, austriackie oraz tę jedną, najwspanialszą, o niesympatycznym Żydzie, Shylocku, stanowiącym nieodzowny element harmonijnego wszechświata, o ucieleśnieniu hitlerowskiej zmory o Europie we władaniu Żydów… O dzisiejszej Wenecji bez Shylocka, o jutrzejszym świecie bez Shylocka… O Shylocku, który traci córkę i majątek i zostaje zmuszony do konwersji przez zacnych chrześcijan… Taki właśnie jestem. A teraz czego chcę…
Proszę.
Wziąłem to, co mi wręczył – dwa notatniki oprawione w imitację skóry, wielkości mniej więcej książeczek czekowych. Jeden z nich miał kolor czerwony, ze słowami na okładce: „Moja podróż”.
Drugi, w okładce brunatnej i nieco sfatygowanej, nosił napis ze stylizowanych orientalnie, złotawych liter: „Podróże zagraniczne”. Poniżej, w półkolu wielkości mniej więcej znaczka pocztowego, znajdowały się ryciny przedstawiające różne środki transportu – statek prujący wzburzone fale, odrzutowiec pasażerski, rikszę, ciągnioną przez kulisa z włosami związanymi w kucyk, w której siedziała dama z parasolką, słonia z poganiaczem na grzbiecie oraz zamożnym turystą pod lekkim baldachimem, wielbłąda, którego dosiadał Arab w długiej szacie, oraz, na samym dole, wizerunek księżyca w pełni, gwiaździstego nieba, srebrzystej laguny, gondoliera w łodzi…
– Nie dokonano równie ważnego odkrycia – odezwał się Suppos-nik – od czasów odnalezienia pamiętników Anny Frank pod koniec wojny.
– Do kogo to należy? – spytałem.
– Proszę otworzyć – rzekł – i przeczytać.
Otworzyłem czerwoną książeczkę. W rubrykach: „data”, „miejsce” i „pogoda” ktoś wpisał odpowiednio: „2.02.76”, „Meksyk” oraz „dobra”. Puste miejsce poniżej zapełnione było niezgrabnymi literami napisanymi niebieskim atramentem: „Udany lot. Chociaż trochę rzucało. Samolot wylądował na czas. Miasto Meksyk liczy sobie pięć milionów mieszkańców.
Przewodnik pokazywał nam niektóre dzielnice miasta. Zwiedziliśmy osiedle postawione w miejscu zalanym niegdyś przez lawę wulkaniczną. Domy kosztują tam od 30 do 160 tysięcy dolarów. Bardzo piękne i nowoczesne. Mnóstwo barwnych kwiatów”.
Przerzuciłem parę kartek: – „Środa, 14.02.76. San Huso De Puria. Zjedliśmy wcześniej lunch i poszliśmy na basen. Są tu cztery baseny. W każdym podobno woda z leczniczych źródeł. Potem wróciliśmy do uzdrowiska.
Dziewczęta wzięły kąpiel błotną. Marylin i ja kąpaliśmy się razem w wodzie. Tak zwana rodzinna kąpiel. Cudowne przeżycie. Wszyscy moi przyjaciele powinni odwiedzić to miejsce. Może nawet niektórzy z moich wrogów. Tu jest wspaniale”.
– Cóż – powiedziałem do Supposnika – Andre Gide raczej tego nie napisał.
– Jest wyjaśnienie… Na samym początku.
Zainteresowałem się więc pierwszą stroną. Widniał na niej tytuł: „Czas na morzu”. Następne strony informowały o strefach czasowych, szerokościach i długościach geograficznych, ciśnieniu atmosferycznym, wysokości fal, oceanicznych trasach i odległościach, portach i nadbrzeżach. Cała jedna karta poświęcona była kursom obcych walut w stosunku do dolara. Wreszcie natknąłem się na stronę z nagłówkiem „dane osobowe”, wypełnioną tym samym atramentem przez tę samą dłoń.
Nazwisko: Leon Klinghoffer Miejsce zamieszkania: 70 E. lOth St. N.Y., N.Y. 10003
Zawód: przemysłowiec Wzrost: 172 cm Waga: 75 kg Rok urodzenia: 1916
Kolor skóry: biały Kolor włosów: szatyn Kolor oczu: piwny Choroby:…
Numer polisy ubezpieczeniowej:…
Wyznanie: judaizm W razie wypadku zawiadomić: Marylin Klinghoffer.
– Teraz pan rozumie – powiedział ponuro Supposnik.
– Owszem – odparłem – tak… – i otworzyłem ten drugi, brunatny notatnik.
„…3.09.79. Neapol. Bardzo pochmurnie. Śniadanie. Ponowna wizyta w Pompejach. Bardzo interesująca. Upał. Powrót na statek. Pisanie pocztówek. Zamawiam coś do picia. Poznałem dwoje miłych ludzi z Londynu. Barbarę i Lawrence’a. Pogoda zmienia się na korzyść. Wybieram się na przyjęcie wydane przez kapitana w [nieczytelne] kajucie”.
– Czy to ten sam Klinghoffer? – spytałem. – Z „Achille Lauro”?
Читать дальше