– Poradzę sobie… nie martw się, kuzynie Philipie. Po prostu będę sobie mieszkał w stodole, to wszystko.
– Tak – odrzekłem – tak… – to jedyne słowo, jakie zdołałem z siebie wydobyć.
– Nie będę przeszkadzać. Nie będę wadzić nikomu. Niczego specjalnego mi nie potrzeba – zapewniał mnie Apter. – Zajmę się malowaniem. Będę malować amerykańską wieś. Będę malować kamienne murki, o których mi opowiadałeś. I olbrzymie klony. Namaluję wiejskie stodoły i rzeki.
I ciągnął na tę modłę. Odrzucił bagaż swoich ponurych doświadczeń i – w wieku pięćdziesięciu czterech lat – popuścił wodze dziecięcych fantazji, uwierzył w bajkę o raju na ziemi. Chciałem zapytać: „Czy naprawdę, Apter? Czy on zabrał cię do restauracji i opowiadał ci o kamiennych murkach? A może rozruchy na ulicach napełniły cię takim przerażeniem, że zmyśliłeś to wszystko?” Kiedy jednak Apter pogrążał się coraz głębiej i głębiej w marzeniach o spokojnym życiu, w mojej głowie rodziły się pytania, jakie chciałem postawić Pipikowi: „Naprawdę mu to zrobiłeś? Czy naprawdę omamiłeś tę bezradną istotę, która z trudem potrafi zachować względną równowagę, roztaczając uroczą wizję amerykańskiego edenu, gdzie miałby znaleźć schronienie przed zmorami przeszłości i niebezpieczeństwami dnia dzisiejszego? Odpowiedz mi, Pipik!” Pipik pewnie odparłby: „Nie mogłem się powstrzymać. Nie mogłem zachować się inaczej. Jestem diasporystą i uczuciowym człowiekiem. Każde jego słowo podszyte było strachem.
Jak mogłem odmówić mu tego, czego pragnął przez całe życie? Dlaczego się tak wściekasz? Co takiego strasznego zrobiłem? Każdy Żyd dodałby na moim miejscu otuchy innemu Żydowi, który znalazł się w kłopotach w ten sam sposób”. „A więc jesteś już teraz także moim sumieniem?” – krzyknąłbym. „Ty, właśnie ty chcesz mi robić wykłady o kwestiach przyzwoitości, odpowiedzialności i zobowiązań wobec ziomków? Czy musisz wszystko plugawić? Odpowiedz, tylko poważnie! Czy wszystko musisz splamić i podeptać? Czy wszystkich musisz wprowadzać w błąd? Jaką radość czerpiesz z rozbudzania płonnych nadziei i robienia całego tego zamieszania?”
Chciałem poważnej odpowiedzi. Od Moszego Pipika. A potem byłem nawet skłonny zawrzeć z nim pokój. Chciałem poznać odpowiedź, prawdziwą odpowiedź.
„Apter, chciałem też powiedzieć kuzynowi, nie łapiesz kontaktu z rzeczywistością. Nie zabrałem cię wczoraj na lunch. Jadłem posiłek z Aaronem Appelfeldem. To właśnie jego wziąłem do restauracji.
Może i wczoraj rozmawiałeś z kimś o swoim wyjeździe, ale na pewno nie ze mną. Gadałeś albo z tym człowiekiem, który tu, w Jerozolimie, udaje mnie, albo z samym sobą… Czy to możliwe, żeś to wszystko sobie wyobraził?”
Jednak każde wypowiadane przez niego słowo istotnie podszyte było strachem i nie miałem serca, by odpowiadać mu na wszystko inaczej niż: „Tak”. Mógłbym zostawić go na pastwę losu, by otrząsnął się ze swych złudzeń… A jeśli to nie były złudzenia? Wyobraziłem sobie, że własnymi rękami wyrywam Pipikowi język z ust. Wyobraziłem sobie… Wolałem jednak trzymać się myśli, iż całą tę historię uroił sobie Apter. Z tego prostego powodu, że inne przypuszczenia doprowadzały mnie do wściekłości.
Podniosłem z wycieraczki poranne wydanie gazety „Jerusalem Post” i przebiegłem wzrokiem pierwszą stronę. Czołowy artykuł dotyczył izraelskiego budżetu na rok 1988: „Niższe od oczekiwanych wpływy eksportowe mogą zachwiać państwowym budżetem”. Następny – trzech sędziów postawionych przed trybunałem za łapówkarstwo i kolejnych trzech ukaranych za to samo w trybie administracyjnym. Pomiędzy dwie kolumny wciśnięto zdjęcie ministra obrony przy murze, który nie tak dawno usiłował pokazać mi George. Nie brakło też informacji o starciach na zachodnim brzegu Jordanu, między innymi w Ramallah. Nagłówek głosił: „Rabin odwiedza krwawy mur”. Na dole strony przewijały się w tytułach słowa: „OWP”, „Hezbollah”, „Mubarak” i „Waszyngton”, ale nigdzie nie spostrzegłem nazwiska „Demianiuk”. Ani też swojego nazwiska. Przekartko-wałem gazetę w windzie. Jedyną wzmiankę o procesie znalazłem w programie telewizyjnym: „Kanał 2.8.30-proces Demianiuka, przekaz na żywo”. I dalej: „20.00-proces Demianiuka, skrót”. To wszystko. Nie donoszono, że minionej nocy coś strasznego przytrafiło się któremuś z Demianiuków.
W każdym razie postanowiłem nie jeść śniadania w hotelu, tylko od razu popędzić do sądu. Chciałem upewnić się, że nie ma tam Pipika. Nie miałem w ustach niczego od wczorajszego lunchu z Aaronem, ale przecież mogłem kupić coś w barku w sądowym holu. Informacja podana w programie telewizyjnym sugerowała, że proces rozpocznie się dziś znacznie wcześniej, przynajmniej tak sądziłem, a ja musiałem się tam znaleźć na samym otwarciu posiedzenia, wyprzedzić Pipika. Jeśli zajdzie potrzeba, to miałem zamiar uczestniczyć i w porannej, i popołudniowej sesji, by w ten sposób wykluczyć ewentualność wykręcenia przez niego jakiegoś następnego numeru. Pipik dzisiaj musiał zostać skompromitowany (o ile, jakimś cudem, jeszcze się nie ośmieszył). Dzisiaj położę kres jego działalności: we środę 27 stycznia 1988 roku Pańskiego, 5748 według kalendarza żydowskiego i 1408 według islamskiego.
Te trzy liczby wydrukowano pod tytułem gazety „Jerusalem Post”. 1988. 5748. 1408. Zgadzała się tylko ostatnia cyferka – 8. Poza tym same konflikty i nieporozumienia, począwszy od sporów co do roku, w którym zaczęła się nowa era. Nic dziwnego, że minister „Rabin odwiedza krwawy mur”, skoro rozziew między 5478 i 1408 dotyczy nie jakichś tam dziesięcioleci czy nawet paru wieków, ale całych czterech tysięcy trzystu czterdziestu lat. Bogu ojcu wyrosła konkurencja – najpierw został zepchnięty z tronu, odrzucony, ukarany, wygnany i sterroryzowany przez pierworodnego syna, który uznał go za wroga, a potem, ledwie otrząsnąwszy się z klęski, musiał toczyć krwawe boje o władanie z drugim synem, kipiącym zawiścią uzurpatorem, okrutnym i niebywale dumnym. 1988. 5748. 1408.
Tragiczna magia kryje się pod tymi liczbami. Wzajemna wrogość wyznawców wielkich, monoteistycznych religii stanowi o ogromie nieszczęść i zbrodni. Jedni oskarżają drugich o grzechy, co niesie za sobą opłakane skutki, a jednak wszyscy jakoś prą naprzód.
Żydzi prą naprzód.
W chwili gdy wyszedłem z windy, dwoje nastolatków, chłopak i dziewczyna, zerwało się z krzeseł w holu i podeszło do mnie. Dziewczyna miała rude włosy i piegi, zbliżając się do mnie uśmiechała się nieśmiało. Chłopak był mojego wzrostu, chudy, bardzo poważny. Wyglądał jak na nastolatka raczej dojrzale. Miał duże i głęboko osadzone oczy uczonego. Przypominał naukowca, który przełazi niezdarnie przez płoty, żeby się do mnie dostać.
– Panie Roth! – rzucił mocnym głosem, odrobinę za głośno jak na miejsce publiczne. – Panie Roth! Uczymy się w wyższej szkole Liyad Ha-nahar w Dolinie Jordanu. Ja jestem Tal (x). A to Debora (x).
– Słucham.
Wtedy Debora wystąpiła naprzód, żeby się ze mną przywitać, i odezwała się jakby miała przemówić do zebranego tłumu:
– My, uczniowie naszej szkoły, uznaliśmy pańskie opowiadania za bardzo prowokatorskie.
Czytaliśmy „Eliego fanatyka” i „Obrońcę wiary”. Oba stawiają pod znakiem zapytania kondycję amerykańskich Żydów. Zastanawialiśmy się, czy byłoby możliwe, aby nas pan odwiedził. Oto list od naszego nauczyciela.
– Spieszę się akurat – powiedziałem biorąc kopertę, zaadresowaną, jak zauważyłem, po hebrajsku.
Читать дальше