Tyle że teraz nie tworzyłem powieści i nie miałem ochoty na podobne zabiegi.
– Złaź z mojego łóżka – powiedziałem mu. – Wynoś się!
On jednakże podniósł „Tzili” Aarona i pokazał mi, jak dużo już przeczytał.
– Ta rzecz to istna trucizna – rzekł. – Wszystko, z czym walczy diasporyzm. Czemu masz o tym facecie takie wysokie mniemanie, skoro jego pisanie jest wymierzone w nas? To ukryty antysemita.
Na tej opoce buduje cały swój świat. Na wiecznym i trwałym antysemityzmie. Tego człowieka złamał holocaust… Dlaczego namawiasz ludzi, żeby czytali tę podszytą strachem literaturę?
– Pomyliłeś się. Namawiam tylko ciebie do wyjścia stąd.
– Zdumiewa mnie, że ty, właśnie ty, po tym wszystkim, co napisałeś, dążysz do wzmocnienia stereotypu Żyda-ofiary. Czytałem twój wywiad z Prjmo Levi w zeszłorocznym „Timesie”. Podobno załamałeś się, kiedy popełnił samobójstwo.
– Kto ci to powiedział? Wałęsa?
– Nie. Twój brat.
– A więc jesteś też w kontakcie z moim bratem? Nigdy mi o tym nie wspominał.
– Daj spokój… Zamknij drzwi. Mamy sporo do pogadania. Nasze drogi przecinały się od lat wielokrotnie. Nie zamierzasz tego słuchać, prawda? Wolałbyś mieć to z głowy. Ale należałoby się cofnąć, Philipie, aż do twoich szkolnych czasów.
– Tak? Chodziłeś do mojej szkoły?
Zaczął nucić cichym barytonem – głosem, który zdawał mi się intrygująco znajomy – początkowe takty pieśni będącej hymnem szkoły, do której uczęszczałem; melodię „On Wisconsin”. Pamiętał nawet dorobione, chyba jeszcze w latach trzydziestych, słowa:
– „Wrogom naszym radę damy… Ku zwycięstwu zawsze idąc… I przeszkody pokonamy… La, la, la…”
Na jego zbolałej twarzy zagościł nikły uśmiech.
– Pamiętasz tamtego gliniarza, który przydybał cię koło szkoły? Tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy… było to w roku, kiedy poszedłeś do przedszkola. Pamiętasz jego nazwisko?
Gdy tak mówił, wyjrzałem z powrotem ku schodom i poczułem ulgę, gdy spostrzegłem osobę, którą chciałem tam ujrzeć. Stał tam niski, krępy facet w koszuli z krótkimi rękawami, z krótko przyciętymi, czarnymi włosami i twarzą jak kamienna maska. Taką przynajmniej zdawała się ta twarz z odległości.
Patrzył na mnie bez żenady, nie próbując nawet ukryć swej obecności. Dawał jakby do zrozumienia, że i on wyczuwa, iż dzieje się coś podejrzanego. Tajniak.
– To był Al – odezwał się Pipik, opadając znów na poduszki. – Al gliniarz – powtórzył smutno.
Pipik bełkotał coś, leżąc na łóżku, a tajniak ruszył korytarzem w moją stronę, chociaż nie przywołałem go żadnym gestem.
– Lubiłeś zaczepiać Ala – odświeżał mi pamięć Pipik. – Kierował za pomocą ramion ulicznym ruchem, a ty, jak inne dzieciaki, zaczepiałeś go przebiegając przez jezdnię. Każdego ranka wołałeś: „Cześć, Al!” i skakałeś mu przed nosem. Trzydziesty ósmy. Pamiętasz?
– Jasne – odrzekłem widząc zbliżającego się tajniaka. Uśmiechnąłem się do ochroniarza, dając mu do zrozumienia, że choć jest potrzebny, to sytuacja nie wymknęła się jeszcze spod kontroli.
Ten podszedł, nachylił się i szepnął mi coś do ucha. Mówił po angielsku, ale z powodu osobliwego akcentu nie pojąłem początkowo jego słów.
– Co? – spytałem cicho.
– Czy chcesz, żebym ci obciągnął? – powtórzył szeptem.
– Ach, nie… Dzięki, ale nie. To nieporozumienie. Cofnąłem się do pokoju i mocno zamknąłem za sobą drzwi.
– Przepraszam za najście – powiedział.
– Pamiętasz Ala?
Usiadłem na krześle koło okna, nie wiedząc co robić teraz, kiedy rig tu z nim zamknąłem.
– Nie wyglądasz zbyt zdrowo, Pipik.
– Słucham?
– Wyglądasz fatalnie. Jakbyś zachorował. Fizycznie. Twoje pomysły ci nie służą… Wyglądasz na faceta z poważnymi problemami.
– Pipik? – Usiadł na łóżku. Niedowierzającym tonem zapytał. – Nazwałeś mnie Pipikiem?
– Nie bierz tego tak serio. Jak niby miałem cię nazywać?
– Dosyć tych bzdur… Przyszedłem po czek.
– Jaki czek?
– Mój czek!
– Twój? Coś takiego! Czy nikt ci nie opowiedział o starszej siostrze mego dziadka ze strony ojca, babce, która mieszkała w Danbury? Nie dowiedziałeś się o istnieniu Meemy Gitchy?
– Chcę tamten czek!
– Słyszałeś o Alu gliniarzu, ktoś nauczył cię słów hymnu mojej szkoły, więc chyba nadeszła pora, żebyś posłuchał o Meemie Gitchcie, o historii rodziny… O wizycie, jaką jej złożyłem, i o tym, jak potem wracałem do domu. O pewnej rozmowie telefonicznej. Tak cię interesuje rok 1938… a tu mowa o mniej więcej początkach lat czterdziestych.
– To nie mnie ukradłeś ten czek. Nie mnie ani Smilesburgerowi… Skradłeś go narodowi żydowskiemu.
– Proszę, proszę. Już wystarczy. Meema Gitcha też była Żydówką, więc posłuchaj.
Nie miałem jeszcze pojęcia, do czego zmierzam, ale powiedziałem sobie, że będę gadał tak długo, aż zupełnie go zamęczę i zmuszę w ten sposób do wyniesienia się stąd… Jednak co dalej?
– Meema Gitcha – podjąłem – wyglądała bardzo światowo, a raczej bardzo europejsko. Była duża i lubiła rozkazywać, ubierała się w długie, czarne suknie i szale, na głowie nosiła perukę.
Wyprawa do niej, do Danbury, wydawała się strasznie daleką podróżą, zupełnie jakby wyjeżdżało się z Ameryki.
– Chcę ten czek. I to już.
– Pipik, uspokój się.
– Skończ wreszcie z tym Pipikiem!
– No to posłuchaj. To zajmujące. Raz na jakieś pat roku jechaliśmy dwoma obładowanymi samochodami na parę dni do Meemy Gitchy. Jej mąż był kapelusznikiem w Danbury. Wcześniej pracował u Fishama w Newark razem z moim dziadkiem, który czas pewien też zajmował się wyrabianiem kapeluszy. Jednak fabryka przeniosła swą siedzibę do Connecticut i wtedy Gitcha z rodziną wyjechała do Danbury. Mniej więcej dziesięć lat później jej małżonek został w magazynie, by popracować po godzinach, i zginął w przykrym wypadku… uwięziony w windzie. Od tamtej pory Gitcha musiała radzić sobie sama, a my dwa, trzy razy do roku jechaliśmy do niej na północ w odwiedziny. Taka podróż trwała około pięciu godzin w jedną stronę. Ciotki, wujowie, kuzyni, nawet babka… wszyscy zbierali się, pakowali do aut i wyruszaliśmy. To najbardziej „jidyszowskie” wspomnienie z mego dzieciństwa: jechaliśmy do Danbury, ale mnie zdawało się, że wracamy do galicyjskich wiosek. Domostwo Meemy Gitchy tchnęło melancholią i bałaganem: kiepskie oświetlenie, jedzenie zawsze na kuchni, zacieki na ścianach, wieczne opowieści o niedawnych i nadciągających tragediach… Takie to było odmienne od wyobrażeń o gromadach zamerykanizowanych Żydów, zdrowych i żywotnych pionierów na ciężarówkach. Meema Gitcha nigdy nie otrząsnęła się po śmierci swego męża. Zapowiadała, że cała rodzina z pewnością zginie w wypadku samochodowym podczas drogi powrotnej. Przyjął się więc zwyczaj, że zaraz po powrocie do domu w niedzielny wieczór, kiedy tylko przestąpiliśmy przez próg, nim jeszcze umyliśmy ręce albo zdjęliśmy płaszcze, telefonowaliśmy do Meemy, by upewnić ją, iż nadal pozostajemy w gronie żywych. Oczywiście, w tamtych czasach międzymiastowe rozmowy odbywało się głównie w nagłych wypadkach, a nie jak teraz, ot tak sobie. A jednak wracając od Meemy Gitchy matka wywoływała centralę i zamawiała międzymiastową z Connecticut, podawała numer Meemy i dorzucała, że chciałaby rozmawiać z Mosze Pipikiem. Matka trzymała słuchawkę, a my z bratem przyciskaliśmy się do niej, by posłuchać, jak gojka z centrali łamie sobie język wymawianiem „Mosze Pipik”. Zawsze się myliła, a wtedy matka, niczym najlepsza aktorka, bardzo spokojnie i bardzo dobitnie mówiła: „Nie, proszę pani… Chodzi o Mo-sze-go Pi-pi-ka. Pana Moszego… Pipika”. W końcu słyszeliśmy głos Meemy Gitchy, wrzeszczącej na drugim końcu linii: „Mosze Pipik? Nie ma go tu. Wyszedł pół godziny temu!” i zaraz potem ciskała słuchawką, nim ktokolwiek zdołał się połapać, o co chodzi i ukarać nas za takie żarty.
Читать дальше