– Dałem go panu wcześniej, kiedy wychodził pan z baru.
– Z baru? Nie byłem tam. Włóczyłem się po całym Izraelu, ale do tutejszego baru nie zajrzałem.
Niech pan posłucha, chce mi się pić i jestem głodny. Muszę się też wykapać. Po prostu lecę z nóg.
Klucz.
– Tak jest, klucz! – powtórzył udając, że śmieje się z własnej głupoty. Odwrócił się i zaczął bezowocnie szukać klucza, podczas gdy do mnie powoli zaczęło docierać, o co tu chodzi.
Usiadłem na jednym z obrotowych foteli w kącie holu. Recepcjonista, któremu właśnie tak namieszałem w głowie, biegał wokół na paluszkach, dopytując się cichym głosem, czy życzę sobie, by odprowadzić mnie do pokoju. Obawiał się, że coś mi się stało i przyniósł na tacy szklankę i butelkę wody mineralnej. Wypiłem wodę duszkiem i widząc recepcjonistę nadal zaniepokojonego moim stanem, zdobyłem się na zapewnienie, iż nic mi nie jest i mogę udać się do pokoju sam.
Dochodziła jedenasta w nocy. Gdybym poczekał jeszcze z godzinkę, to pewnie zastałbym go w moim łóżku, ubranego w moją piżamę. Być może rozwiązaniem było teraz zamówienie taksówki do hotelu King David i skorzystanie z jego klucza, skoro on najwyraźniej zabrał mój. O tak, pójść tam i tam się przespać. Z nią. A jutro on spotka się z Aaronem i dokończy wywiad, podczas gdy ja razem z nią kontynuowałbym głoszenie idei diasporyzmu. Ciągnąłbym to, co robiłem jeszcze przed chwilą w dżipie porucznika.
Przysypiałem w fotelu, myśląc otępiały, że oto wciąż mamy lato i wszystko to zdarzyło się naprawdę – że byłem w żydowskim sądzie wojskowym w Ramallah, że poznałem syna George’a i jego zdesperowaną żonę, że dla nich wcieliłem się w postać Moszego Pipika, że odbyłem tę forsowną podróż powrotną z cierpiącym na rozwolnienie taksówkarzem, że potem znów przepoczwarzyłem się dla Gala w Pipika. A może to dalszy ciąg halucynacji wywołanych halcionem? Może sam Mosze Pipik to zmora, tak jak Jinx Posseski i ten arabski hotel; tak jak cała Jerozolima. Skoro to Jerozolima, to dlaczego nie zatrzymałem się tam gdzie zawsze? Dlaczego nie spotkałem się z Apterem i innymi znajomkami…?
Zalękniony powróciłem nagle do zmysłów. Po obu stronach stały w donicach wielkie paprocie. I znowu zjawił się recepcjonista, uprzejmy młody człowiek, proponując następną szklankę wody i pytając, czy aby na pewno nie potrzebuję pomocy. Zerknąłem na zegarek. Do północy pozostało pół godziny.
– Proszę mi powiedzieć – odezwałem się – jaki mamy dzisiaj dzień, miesiąc i rok.
– Wtorek, dwudziesty szósty stycznia 1988. Za trzydzieści minut będzie już dwudziesty siódmy.
– I jesteśmy w Jerozolimie? Uśmiechnął się.
– Tak jest, proszę pana.
– Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć.
Wsunąłem dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki. Czy ten czek na milion dolarów to też halucynacja? Zapewne tak. Koperta zniknęła.
Zamiast polecić recepcjoniście ściągnięcie agenta ochrony i powiedzieć mu, że podszywający się pode mnie intruz – wariat, i to prawdopodobnie uzbrojony – wtargnął do mojego pokoju, podniosłem się, przeszedłem przez hol i skierowałem się do restauracji, by zobaczyć, czy można o tej I porze dostać coś jeszcze do jedzenia. Zatrzymałem się w drzwiach, rozglądając się po sali za Pipikiem i Jinx. Najpewniej była razem z nim w barze, gdy wcześniej zszedł i zabrał mój klucz. Może jeszcze nie pieprzyli się w moim pokoju, tylko zeszli oboje najeść się na mój rachunek. Może…
Jednak ujrzałem tylko czterech facetów pijących kawę przy okrągłym stoliku w odległym kącie. Poza nimi nie było tu nikogo, nawet kelnerów. Tamta czwórka chyba nieźle się bawiła, bo rechotali zgodnie z czegoś. Gdy jeden z nich wstał, rozpoznałem w nim syna Demianiuka. Pozostałych trzech to zespół adwokatów broniących jego ojca – Kanadyjczyk Chumak, Amerykanin Gili i Izraelczyk Sheftel.
Prawdopodobnie podczas kolacji wypracowali już strategię na jutro, a teraz życzyli Johnówi juniorowi dobrej nocy. On zaś nie był już ubrany w doskonale skrojony garnitur, w jakim pokazywał się w sądzie. Miał na sobie luźne, wełniane spodnie i sportową koszulę. W jego ręce dojrzałem butelkę wody. Wtedy przypomniałem sobie to, co wyczytałem w zbiorze wycinków dotyczących procesu: z wyjątkiem Sheftela – który mieszkał i prowadził swą kancelarię w Tel Awiwie – pozostali obrońcy oraz rodzina Demianiuka obrali za siedzibę American Colony. Teraz młody Demianiuk brał pewnie wodę do swojego pokoju.
Wyszedł z jadalni mijając mnie w wejściu, a ja obróciłem się na pięcie i podążyłem za nim, jakbym tu właśnie na niego czekał. Zadałem sobie dokładnie to samo pytanie co dzień wcześniej, gdy opuszczał salę rozpraw: czy nad tym chłopakiem nie czuwa żadna ochrona? Czy nie ma w tym mieście żadnego byłego więźnia obozu, który stracił podczas holocaustu dzieci, siostry, brata, rodziców, który znosił nieludzkie upodlenie i teraz pragnąłby zemścić się na Demianiuku seniorze mordując jego syna? Czy nikt nie wpadł na pomysł, by uczynić z Demianiuka juniora zakładnika do czasu, aż stary przyzna się do winy? Nie miałem pojęcia, jakim cudem ten gładki młodzian kręci się swobodnie i beztrosko po tym kraju, zamieszkanym po części przez niedobitki pokolenia zdziesiątkowanego przez oprawców pokroju jego ojczulka. Czy w całym Izraelu nie znalazł się ani jeden mściciel?
I wtedy strzeliło mi do głowy: no a ty?
Przeszedłem za młodym Demianiukiem – trzymając się ledwie metr, półtora za nim – przez hol aż do schodów, tłumiąc w sobie pokusę, by zatrzymać go i powiedzieć: „Posłuchaj, nie mam ci za złe, iż sądzisz, że Dochodziła jedenasta w nocy. Gdybym poczekał jeszcze z godzinkę, to pewnie zastałbym go w moim łóżku, ubranego w moją piżamę. Być może rozwiązaniem było teraz zamówienie taksówki do hotelu King David i skorzystanie z jego klucza, skoro on najwyraźniej zabrał mój. O tak, pójść tam i tam się przespać. Z nią. A jutro on spotka się z Aaronem i dokończy wywiad, podczas gdy ja razem z nią kontynuowałbym głoszenie idei diasporyzmu. Ciągnąłbym to, co robiłem jeszcze przed chwilą w dżipie porucznika.
Przysypiałem w fotelu, myśląc otępiały, że oto wciąż mamy lato i wszystko to zdarzyło się naprawdę – że byłem w żydowskim sądzie wojskowym w Ramallah, że poznałem syna George’a i jego zdesperowaną żonę, że dla nich wcieliłem się w postać Moszego Pipika, że odbyłem tę forsowną podróż powrotną z cierpiącym na rozwolnienie taksówkarzem, że potem znów przepoczwarzyłem się dla Gala w Pipika. A może to dalszy ciąg halucynacji wywołanych halcionem? Może sam Mosze Pipik to zmora, tak jak Jinx Posseski i ten arabski hotel; tak jak cała Jerozolima. Skoro to Jerozolima, to dlaczego nie zatrzymałem się tam gdzie zawsze? Dlaczego nie spotkałem się z Apterem i innymi znąjomkami…?
Zalękniony powróciłem nagle do zmysłów. Po obu stronach stały w donicach wielkie paprocie. I znowu zjawił się recepcjonista, uprzejmy młody człowiek, proponując następną szklankę wody i pytając, czy aby na pewno nie potrzebuję pomocy. Zerknąłem na zegarek. Do północy pozostało pół godziny.
– Proszę mi powiedzieć – odezwałem się – jaki mamy dzisiaj dzień, miesiąc i rok.
– Wtorek, dwudziesty szósty stycznia 1988. Za trzydzieści minut będzie już dwudziesty siódmy.
– I jesteśmy w Jerozolimie? Uśmiechnął się.
– Tak jest, proszę pana.
– Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć.
Wsunąłem dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki. Czy ten czek na milion dolarów to też halucynacja? Zapewne tak. Koperta zniknęła.
Читать дальше