(Naturalnie miała na myśli także mnie).
– …uciekają z takich biednych i posępnych prowincji jak ta. Mogłeś uciec, mieliście prawo uciec, obaj, tak daleko jak tylko się dało od prowincjonalizmu, egocentryzmu, ksenofobii i wiecznego lamentowania. Nie byliście zatruci tutejszą dziecinną mitologią, cały wielki, nowy, swobodny świat był przed wami. Mogliście podbić go swymi umysłami, pożytkując swą energię… Prawdziwie wolni młodzi ludzie, zamiłowani w sztuce, książkach, potędze rozumu i nauki, wrzeczach poważnych.
– Tak, we wszystkim co nobliwe i wzniosłe. Posłuchaj – rzekł do niej George – opisałaś po prostu dwóch snobistycznych studentów… a my nie byliśmy tacy nawet wtedy. Namalowałaś groteskowo naiwny portret, doprawdy śmiechu wart, niczego więcej.
– Cóż, miałam na myśli tylko tyle – odparła z pogardą – że wtedy nie byłeś jeszcze aż takim idiotą, jakim jesteś teraz.
– Wolisz pretensjonalny idiotyzm uniwersytetów od prowincjonalnego idiotyzmu walki politycznej.
Ja nie twierdzę, że ta walka nie jest idiotyczna, głupia, może w ogóle nie ma sensu. Tylko że, widzisz, ludzie na tej ziemi muszą walczyć o przetrwanie.
– Żadne pieniądze – powiedziała, mając oczywiście na myśli czek – niczego nie zmienią. Pożyjesz i zobaczysz. Dla tych Żydów i Arabów przyszłość niesie tylko cierpienie, rozlew krwi i kolejne tragedie. Po obu stronach jest tak wielka nienawiść, że inne sprawy tracą znaczenie. Nikt nikomu nie ufa i nie będzie ufać przez następne tysiąc lat. „Ludzie na tej ziemi…”. Boston to także miejsce na tej ziemi… – ze złością rzekła George’owi. – A może dla ciebie to nie „życie”, kiedy ludzie mają duże, jasne mieszkania, spokojnych, miłych sąsiadów, czerpią radość z dobrej pracy i z wychowania dzieci? Może dla ciebie „życie” nie polega na czytaniu książek, słuchaniu muzyki i wybieraniu przyjaciół z grona znajomych obdarzonych zaletami, a nie akurat z grona ziomków? Wspólne korzenie! Toż to jakiś relikt z czasów jaskiniowców! Przetrwanie palestyńskiej kultury, palestyńskiej spuścizny, palestyńskiego narodu…
Czy to warunek konieczny ewolucji ludzkości? Czy cała ta mitologia o wyższych celach liczy się bardziej od ocalenia mojego syna?
– Wszystko będzie dobrze – odparł George spokojnie.
– Kiedy? Kiedy? – cisnęła czekiem w twarz George’owi. – Gdy Philip Roth dostanie jeszcze tysiąc takich czeków od zwariowanych Żydów i zorganizuje ich wyjazd do Polski? Gdy Philip Roth spotka się z papieżem w Watykanie i obaj rozwiążą za nas nasze problemy? Nie poświęcę swego syna, nie oddam go żadnym fanatykom i ich megalomańskim fantazjom!
– Wszystko się zmieni – George powtórzył z uporem.
– Palestyna to kłamstwo! Syjonizm to kłamstwo! Ten diasporyzm to też kłamstwo! I to największe!
Nie oddam Michaela na pastwę żadnego kłamstwa!
George zatelefonował do centrum Ramallah po taksówkę, która miała podjechać pod jego dom i zabrać mnie do Jerozolimy. Kierowcą okazał się czerstwy, starszy człowiek, sprawiający wrażenie zaspanego, choć była dopiero siódma wieczorem. Powiedziałem George’owi, że niepotrzebnie go tu ściągnął.
Jednak George wytłumaczył po arabsku szoferowi, gdzie powinien mnie zawieźć, a następnie zwrócił się do mnie po angielsku.
– Znają go żołnierze na posterunkach. Wrócisz do siebie cało i zdrowo.
– On mi wygląda na całkiem wykończonego.
– Nie martw się – odrzekł George. Początkowo wprawdzie zamierzał odwieźć mnie sam, ale Anna ostrzegła go w sypialni, że jeśli ośmieli się wybrać wieczorem do Jerozolimy, to po powrocie nie zastanie już w domu ani jej, ani Michaela… Gdyby oczy wiście wrócił i nie został zwinięty po drodze, a potem zakatowany lub zastrzelony przez izraelskich żołnierzy.
– Dostała ataku migreny i gada od rzeczy – wyjaśnił George. – Nie chcę, żeby się jej pogorszyło.
– Obawiam się – powiedziałem – że już mocno ją zdenerwowaliśmy.
– Philipie, porozmawiamy jutro. Jest sporo spraw do przedyskutowania. Przyjadę rano. Chcę cię gdzieś zabrać. Chcę, żebyś kogoś poznał. Będziesz miał z rana trochę czasu?
Umówiłem się już z Aaronem, powinienem też wreszcie spotkać się z Apterem, jednak odpowiedziałem:
– Dla ciebie…? Tak, naturalnie. Pozdrów ode mnie Michaela. I Annę…
– On właśnie ją pociesza.
– Może przychodzi znosić mu zbyt wiele?
– Tak to zaczyna wyglądać – George zamknął oczy i przycisnął palce do czoła. – To wina mojej głupoty – jęknął – mojej pieprzonej głupoty!
W progu uściskał mnie na pożegnanie.
– Czy wiesz, w co się pakujesz? Czy wiesz, co to dla ciebie będzie oznaczało, kiedy Mossad odkryje, że spotkałeś się z Arafatem?
– Zorganizuj to spotkanie, Zee.
– O tak, jesteś najlepszy! – rzekł z uczuciem. – Najlepszy! Bzdura, pomyślałem. Jestem kiepskim grajkiem, marnym aktorzyną, łgarzem, parodystą… A jednak odwzajemniłem jego uścisk, dając tym samym wyraz swojej wyjątkowej obłudy.
Należało objechać zamknięte dla ruchu centrum Ramallah, gdzie znajdował się między innymi ów zakrwawiony mur. Szofer taksówki wybrał tę samą drogę przez wzgórza, którą wcześniej wiózł mnie George. Gdy wyjechaliśmy z kompleksu kamiennych zabudowań, nie widziałem już żadnych świateł, żadnych samochodów mijanych po drodze. Długo wpatrywałem się tylko w oświetlaną przednimi reflektorami wozu szosę przed nami i marzyłem, by jak najprędzej dotrzeć cało i bezpiecznie do Jerozolimy. Zastanawiałem się, czy kierowca nie powinien włączyć przypadkiem długich świateł. A może te słabe smugi to były jego długie światła? Powrót z tym starym Arabem stanowił oczywisty błąd, tak zresztą jak przybycie do Ramallah z George’em i tak jak wszystko, co zostało uczynione w ostatnich dniach. Zrobiłem sobie taki odskok od wszelkiego sensu, od swojego normalnego życia – lecz przyczyna tego pozostawała dla mnie niewytłumaczalna. Tak jakby realność umknęła gdzieś w nieznane, a ja wyruszyłem na jej ponowne spotkanie. I czułem, że ona może czekać na mnie, tu, na tej ciemnej drodze; że wskoczy nagle do tego wozu i znowu znajdę się w jej posiadaniu. Pytałem się raz jeszcze, czy ja tutaj w ogóle naprawdę jestem. Tak, tak, najwyraźniej, ukryty za cienką barierą złośliwego cynizmu. A jednak poprzysiągłbym, że kierowałem się całkiem niewinnymi intencjami. Wyprowadziłem wprawdzie George’a w pole, ale w gruncie rzeczy czułem się jak dziecko, które nagadało swemu koledze jakichś niestworzonych bzdur. Niewinne oszustwo. Raczej bezmyślne niż cyniczne. Chyba po raz pierwszy w życiu nie miałem powodu, by kpić z siebie za to, iż główkuję zbyt intensywnie. Czym to się skończy?
Jak ja się tutaj znalazłem? Rozgruchotany samochód, zaspany taksówkarz, mroczna droga… wszystko to stanowiło trudny do przewidzenia skutek zbieżności mojego udawania z cyrkiem, jaki odstawił George; komedii podniesionej do drugiej potęgi… Chyba że George nie zgrywał się i udawałem wyłącznie ja! Czy mógłby jednak wziąć na serio to gadanie i o Irvingu Berlinie? Nie, nie… Oni widzą sprawy w ten sposób: oto zjawił się następny infantylny idealista, zapatrzony w siebie pisarz, który wpadł na pomysł wejścia w jednej chwili na wielką scenę historii; który chce zrównać się z rewolucyjnymi przywódcami, ściskając na tejże scenie ich dłonie. I myślą sobie też: to połechta jego pisarską próżność, nada jego życiu znaczenia, on znajdzie sens, którego poszukiwał z takim zapałem (już z pięćset razy poprzednio sądził, iż znalazł się właśnie na jego tropie). Myślą: nic nie jest takim nektarem dla jego egoizmu, jak złudzenie chwilowego oddania się i poświęcenia wielkiej sprawie.
Читать дальше