Tylko czy sam George miał jakiś wybór? W Bostonie atakował Izrael podczas seminariów w Coolidge Hali, krytykował swych żydowskich znajomych, nawet kiedy oznaczało to psucie atmosfery na urządzanych przezeń przyjęciach i kolacjach. Pisywał namiętne artykuły do „Globe” i w ogóle bronił Arabów, kiedy to tylko było możliwe.”Zdobył się na poświęcenie, odrzucił profesurę w Ameryce i wybrał życie tutaj, pod kontrolą izraelskich organów bezpieczeństwa, jednak wspomnieniami uciekał do dawnych, beztroskich raczej czasów spędzonych w Stanach. Tu, w Ramallah, trapiła go myśl, że powrót był krzywdą wyrządzoną Annie i przede wszystkim Michaelowi, który zaczynał się buntować – czego George wcześniej nie przewidział i teraz pluł sobie w brodę za własną krótkowzroczność.
Chociaż Michael ozdobił ściany swej sypialni patriotycznymi impoderabiliami, to buntował się przeciw staromodnemu stylowi życia ojca. George wahał się, czy nie przyjąć wsparcia finansowego od swego teścia i – do czego bardzo namawiała Anna – nie wysłać Michaela do szkoły w Nowej Anglii. W głębi duszy George uważał, iż jego chłopak jest wystarczająco dojrzały, by uczyć się twardego życia tu, na miejscu i znosić dzielnie wszelkie trudności, jakich doświadczała rodzina.
Jednakże kłótnie z synem przywodziły mu na myśl dawne konflikty z jego własnym ojcem, które skończyły się tym, że obaj stali się zgorzkniałymi ludźmi.
Intuicyjnie brałem stronę Michaela, choć zdawałem sobie sprawę, że to pewnie jeszcze szczeniak.
Toporny nacjonalizm, jaki ojcowie zarzucali na ramiona swoim synom, pokolenie po pokoleniu, winien w końcu doprowadzić do buntu. Jednak George Ziad bardzo się przejmował tym problemem, dramatem, który ciążył mu niczym głaz. Oto Michael ze swoim zdrowym, nastoletnim instynktem, który podpowiada, że należy do nowej, ahistorycznej i swobodnej generacji – i z drugiej strony ojciec ze swymi ciężkimi doświadczeniami, który oczekuje, iż ślepy egoizm syna ustąpi przed dorosłą potrzebą pogodzenia się z zasadami wyznawanymi przez starszych.
O tak, uległość wobec ojca odcisnęła swe piętno na George’u, gdyż – o czym wiedzą wszyscy, którzy kiedyś znaleźli się w podobnej sytuacji – uleganie rodzicom nie jest rzeczą prostą; to czasem źródło patologii i niewyzbywalnego poczucia winy. W głowie George’a tkwiło owo rozdwojenie już raczej na zawsze, a to oznaczało, że utracił spokój ducha i nabył skłonności do mszczenia się. Tacy ludzie nie uznają półśrodków. Czy jednak George kiedykolwiek je uznawał? Chciał żyć pośród innych, najpierw jako Zee w Chicago w gronie nas, Żydów, a potem tutaj, wśród swoich. Dusił wewnętrzne wątpliwości wyszukiwaniem prostych odpowiedzi na złożone pytania – a taka metoda nigdy się nie sprawdzała. Tylko że spokojna egzystencja na ziemi niczyjej w Bostonie też okazała się nie dla niego.
Nie potrafił się nigdzie dopasować do otoczenia. Zabawne, że coś tak nikłego i oczywistego jak jaźń musi składać się z odpowiadających sobie podjaźni, a te z kolei winny być skonstruowane z mniejszych, pasujących połówek i tak dalej. Może jeszcze zabawniej widzieć dorosłego człowieka, wykształconego mężczyznę, prawdziwego profesora, który pragnie pogodzić się ze sobą samym!
Moja jaźń też się rozpadła, początkowo za sprawą zgubnych skutków brania halcionu, a potem przez pojawienie się Moszego Pipika, tak więc teraz pewnie nie potrafiłem spojrzeć na George’a całkiem obiektywnie i bezstronnie. Tylko że choć usilnie starałem się go pojąć, to jednak jego rozpaczliwe słowa o żonie i synu jakoś nie miały dla mnie sensu. Wciąż słuchałem człowieka, który nie potrafił nad sobą zapanować, wstrząsanego sprzecznymi myślami i błąkającego się nieustannie, nie potrafiącego nawet „być sobą”. Może jego akademicki, scholastyczny umysł uległ szalonej żądzy tworzenia historii? I może za to rozchwianie, które w nim dostrzegłem, winę ponosił bardziej jego temperament niż gryzące sumienie?; skłonność do ekscytowania się, maniakalne gadulstwo, intelektualna dwulicowość, niezdolność do wydawania chłodnych sądów, tania retoryka?… Fakt, że uroczy, subtelny, ułożony George Ziad zmienił się całkowicie. A może na tym polega okrucieństwo tego świata: bo czyż nie jest okrucieństwem doprowadzenie przyzwoitego człowieka na skraj obłędu?
Naszą pielgrzymkę do zakrwawionego muru, przy którym Izraelczycy zmasakrowali okolicznych mieszkańców, uniemożliwiła blokada wokół centrum i musieliśmy zdecydować się na spory objazd, by dotrzeć do domu George’a, położonego na przeciwnym krańcu Ramallah. Przyszło nam wybrać drogę przez wzgórza.
– Mój ojciec często rozpaczał również za tymi pagórkami. Powiadał, że nawet wiosną czuć tu zapach kwiecia na drzewach migdałowych. To nieprawda – stwierdził George – nie na wiosnę. One kwitną w lutym. Zawsze go poprawiałem, kiedy tak gadał. Dlaczego nie potrafił być mężczyzną i zawsze płakał?
Tonem pełnym gorzkiej rezygnacji George przywoływał na głos tego rodzaju wspomnienia przez cały czas, gdy objeżdżaliśmy miasto – a więc może się jednak nie myliłem. Może gryzło go sumienie, że tak się zmienił, a wszystko to zaprawione było jeszcze głęboką rozpaczą. I on także, jak jego ojciec, idealizował bezkrytycznie przeszłość. Wykpiwając złośliwym językiem sentymentalne wspomnienia swego rodzica, profesor Ziad płacił obecnie cenę dorosłości.
Chyba że z premedytacją się zgrywał.
Dom George’a stał pośród paru innych kamiennych budynków otoczonych ogrodami i znajdujących się w pobliżu malowniczego gaju oliwnego, ciągnącego się ku niewielkiej dolinie. Niegdyś, w czasach młodości Anny, cały teren należał do jej rodziny, lecz większość jej braci i krewnych wybrała emigrację. Zapadał zmierzch i w powietrzu czuło się przenikliwy chłód. Wewnątrz domu, w końcu małego saloniku, paliło się w niewielkim kominku kilka szczap drewna. Był to uroczy widok, lecz i tu panowało dotkliwe zimno, którego nieprzyjemne wrażenie potęgował jeszcze mrok. Lokum było jednak miło urządzone, fotele i kanapę kryły barwne narzuty, a na kamiennej podłodze leżały chodniki ozdobione modernistycznymi, geometrycznymi wzorami. Ku swemu zdziwieniu nie dostrzegłem nigdzie książek – może George uznał, że jego książki są bezpieczniejsze w gabinecie na uniwersytecie – choć znajdowało się tu na stoliku obok kanapy sporo arabskich czasopism i gazet.
Anna i Michael mieli na sobie grube swetry. Usiedliśmy blisko kominka, pijąc gorącą herbatę.
Grzałem sobie dłonie o ciepłą filiżankę i przyszło mi do głowy, że to miejsce wyglądało jak nora w porównaniu z bostońskim mieszkaniem George’a. Czuć tu było wszędzie wilgoć. Rozchodziła się też woń naftowego piecyka – pewnie nie do końca sprawnego – który, jak mi się zdawało, ogrzewał sąsiedni pokój. Z niego wiodły do ogrodu francuskie drzwi, a z sufitu zwisał wentylator na bardzo długiej żerdzi. Mogłem sobie wyobrazić, że miejsce to ma pewien urok podczas cieplejszej pogody, jednak obecnie nie był to dom sprzyjający relaksowi i beztroskim rozmyślaniom. Anna była drobną, bardzo szczupłą kobietą; cała jej postać wydawała się tłem dla zdumiewających oczu. Reszta właściwie się nie liczyła. Tylko te oczy, duże i patrzące w napięciu; oczy widzące w ciemnościach, oczy lemura na twarzy nie większej od męskiej pięści. Resztę zakrywał długi, rozciągnięty sweter, sięgający jej aż do kolan. Wyobrażałem sobie, że George wybrał za towarzyszkę życia osobę pokaźniejszą, lecz możliwe, że kiedy poznali się oboje w Bostonie przed dwudziestu laty, Anna nie była jeszcze tą nikłą istotką, która wiedzie aktywny żywot – o ile to można w ogóle nazwać życiem – gdy zapadnie zmrok i nadejdzie noc.
Читать дальше