Do tego wieczoru nie miałem pojęcia, że mój ojciec zdolny jest rozpętać piekło i przeistoczyć się w jednej chwili z człowieka rozsądnego w szaleńca, dyszącego nieposkromioną żądzą zniszczenia. W przeciwieństwie do stryja Monty’ego, wolał nie wspominać ciężkiego losu żydowskiego dzieciaka z czynszówek na Runyon Street przed pierwszą wojną światową, kiedy Irlandczycy, zbrojni w kije, kamienie i gazrurki, regularnie okupowali przejścia pod wiaduktami kolejki nadziemnej, mszcząc się na mordercach Chrystusa pochodzących z żydowskiego Trzeciego Kwartału, i chociaż lubił, kiedy wpadły mu w rękę bilety na dobry mecz, zabrać mnie i Sandy’ego do hali Laurel Garden przy Spring Avenue, to walka dorosłych mężczyzn poza ringiem wprawiała go nieodmiennie w stan niepokoju. O tym, że zawsze był muskularnej postury, wiem ze zdjęcia przedstawiającego go w wieku lat osiemnastu, które matka wkleiła do rodzinnego albumu obok jedynej ocalałej fotografii z jego dzieciństwa: mój sześcioletni ojciec stoi na niej obok stryja Monty’ego, który jest o trzy lata od niego starszy i o blisko półtorej stopy wyższy – dwaj oberwańcy w sfatygowanych drelichowych ogrodniczkach, brudnych koszulach i zsuniętych na tył głowy czapkach, odsłaniających brutalnie przystrzyżone włosy. Na zdjęciu w sepii, zrobionym, gdy miał osiemnaście lat, mój ojciec nie ma już w sobie nic z dziecka, lecz jest wcieleniem młodej, prężnej siły natury: stoi w kostiumie kąpielowym, z założonymi rękami, na słonecznej plaży w Spring Lake, New Jersey, jako niewzruszona opoka podstawy ludzkiej piramidy, zbudowanej z sześciu rozdokazywanych kelnerów hotelowych, korzystających z wolnego popołudnia. Jak widać na tej fotografii z roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastego, ojciec zawsze miał szeroką klatkę piersiową, potężne bary i silne ramiona, których to cech, o dziwo, nie zatracił przez lata pukania do drzwi klientów w imieniu Metropolitan Life, dzięki czemu teraz, gdy miał lat czterdzieści jeden i przez cały wrzesień, sześć nocy w tygodniu, przesuwał ciężkie skrzynie i dźwigał stu-funtowe worki, w jego ciele skumulować się musiał większy niż kiedykolwiek dotąd ładunek wybuchowej energii.
Do tego wieczoru nie umiałem wyobrazić sobie ojca bijącego kogokolwiek – a już na pewno nie katującego do krwi osieroconego syna swojego ukochanego brata – tak jak nie umiałbym go sobie wyobrazić leżącego na matce, zwłaszcza że nie było silniejszego tabu w naszym środowisku ubogich Żydów o europejskich korzeniach i amerykańskich ambicjach, niż bezwzględny, niepisany zakaz rozstrzygania sporów z użyciem siły. W owych czasach przeciętny Żyd stronił zarówno od agresji, jak i od alkoholu, a wadą tego cnotliwego trybu życia była kompletna niewiedza młodzieży z mojego pokolenia o bojowej agresji, stanowiącej pierwsze prawo edukacji wszystkich innych grup etnicznych i posiadającej niewątpliwy walor praktyczny w sytuacjach, gdy nie dało się wynegocjować pokojowego rozwiązania konfliktu albo zwyczajnie uciec. Pośród kilkuset chłopców z mojej podstawówki, liczących sobie od lat pięciu do czternastu, którzy nie mieli genetycznych predyspozycji do pięściarstwa wagi lekkiej w stylu Alliego Stolza ani zadatków na zawodowych bandziorów w stylu Longy’ego Zwillmana, bójki zdarzały się z pewnością znacznie rzadziej niż we wszystkich innych szkołach przemysłowego Newark, gdzie powinności etyczne młodego człowieka miały inną zgoła definicję, a uczniowie demonstrowali bojowe usposobienie metodami, które nam były niedostępne.
Był to więc, z wszelkich możliwych powodów, wieczór koszmarny. Wtedy, w czterdziestym drugim roku, nie potrafiłem jeszcze pojąć wszystkich jego straszliwych niuansów, ale i tak widok zakrwawionego ojca i Alvina wstrząsnął mną dostatecznie. Krew zbryzgała wzdłuż i wszerz nasz pseudoorientalny dywan, krew kapała ze szczątków połamanego stolika do kawy, krew znaczyła się krwawą smugą na czole ojca, krew tryskała z nosa kuzyna – nie była to właściwie walka na pięści ani zapasy, lecz wzajemne taranowanie się ciałem, z przeraźliwym trzaskiem zderzanych kości: przeciwnicy co chwila cofali się i szarżowali, niczym dwaj rogacze, fantastyczne hybrydalne stwory, przeniesione wprost z mitologii do naszego pokoju, by bóść się wzajemnie potężnymi, rozgałęzionymi porożami. W domu człowiek zwykle ogranicza zamaszystość i prędkość ruchów – tu jednak wszystko działo się w odwróconej skali, a widowisko było przerażające. Zamieszki w Bostonie Południowym, zamieszki w Detroit, zamach w Louisville, bomba zapalająca w Cincinnati, burdy w St. Louis, Pittsburghu, Buffalo, Akron, Youngstown, Peorii, Scranton i Syracuse… a teraz to: w najzwyklejszym stołowym pokoju – w miejscu, gdzie tradycyjnie umacniało się wspólny front przeciwko ingerencjom wrogiego świata – rozgrywał się oto spektakl wspierający gorliwe starania antysemitów o rozwiązanie największego problemu Ameryki: my sami chwyciliśmy za pałki, by z histeryczną pasją wytępić się wzajemnie.
Horror zakończył się wtargnięciem pana Cucuzzy, w koszuli nocnej i szlafmycy (rekwizytach, które widywałem dotąd na osobnikach płci męskiej w dowolnym wieku tylko w filmach komediowych), z odbezpieczonym pistoletem. Z podestu zabrzmiał spazmatyczny skowyt staroświeckiej babci Joeya, odzianej, stosownie do sytuacji, niczym kalabryjska Królowa Cieni – a nie mniej przeraźliwy głos rozległ się w naszym mieszkaniu, gdy wyważone brutalnie drzwi kuchenne stanęły otworem i matka spostrzegła, że intruz w nocnej koszuli jest uzbrojony. Minna zasłoniła usta dłońmi i zaczęła zwracać wszystko, co przed chwilą zjadła, ja nie wytrzymałem i posikałem się w spodnie, a Sandy – jedyny z nas, który znalazł odpowiednie słowa i nie stracił głosu z wrażenia – krzyknął: „Nie strzelać! To Alvin!”. Lecz pan Cucuzza, zawodowy stróż prywatnej własności, nauczony najpierw działać, a potem ustalać przyczyny, nie pytając nawet „Co za Alvin?”, jedną ręką unieruchomił przeciwnika mojego ojca w morderczym półnelsonie, przystawiając mu jednocześnie pistolet do skroni.
Proteza Alvina pękła na dwie części, kikut był zmasakrowany, jedna ręka złamana w nadgarstku. Ojcu ruszały się trzy przednie zęby, miał pogruchotane żebra, ranę wzdłuż prawej kości policzkowej, wymagającą dwa razy więcej szwów niż moja głowa po zajściu z koniem z sierocińca, i tak paskudnie skręcony kark, że przez kilka miesięcy musiał chodzić w stalowym kołnierzu. Stolik kawowy ze szklanym blatem w ciemnej mahoniowej oprawie, który matka po latach oszczędzania kupiła w domu meblowym Bama (i na który, po błogiej godzince wieczornej lektury, zaznaczywszy przeczytany fragment wstążeczkową zakładką, odkładała nową powieść Pearl Buck, Fannie Hurst albo Edny Ferber, wypożyczoną z mikroskopijnej biblioteki w drogerii), leżał w kawałkach po całym pokoju, a drobinki szkła powbijały się ojcu w dłonie. Dywan, ściany i meble upstrzone były czekoladową polewą (z tortu, który jedli obaj panowie, kiedy usiedli razem przy deserze, żeby pogadać) i krwią walczących, którą cuchnął cały pokój – w powietrzu zawisł duszny, mdlący fetor rzeźni.
Akty agresji są wyjątkowo przygnębiające, gdy dochodzi do nich w domu – jak widok ubrań zawisłych na drzewie po eksplozji. Można pogodzić się z widokiem śmierci, ale nie ubrań na drzewie.
A wszystko przez mojego ojca, który nie chciał zrozumieć, że natura Alvina nigdy tak naprawdę nie była reformowalna, pomimo ciągłych kazań i surowej miłości – wszystko przez to, że ojciec przygarnął Alvina, żeby go uchronić przed tym, czym z prostego nakazu natury Alvin tak czy owak musiał się stać. Wszystko przez to, że mój ojciec, patrząc na Alvina, wspomniał na krótkie, tragiczne życie jego ojca i zrozpaczony, kręcąc smutno głową, spytał:
Читать дальше