Obeszło się bez pogromu, a mimo to mój ojciec o siódmej rano zatelefonował do Winnipeg, aby poskarżyć się Shepsiemu Tirschwellowi, że Żydzi są tak przerażeni, a antysemici tak rozzuchwaleni, iż nie da się już żyć normalnie w Newark – gdzie, na szczęście, wciąż liczono się z autorytetem rabina Prinza, toteż żadnej żydowskiej rodzinie nie przytrafiło się nic gorszego niż przesiedlenie. Czy usankcjonowane przez rząd prześladowania są nieuchronne – tego nikt nie był pewien, jednak lęk przed prześladowaniami był tak wielki, że nawet najpraktyczniejsi, zaabsorbowani codziennymi obowiązkami obywatele, nawet ci, którzy niepewność, napięcie i złość usiłowali podporządkować władzy rozumu, stracili już nadzieję na zachowanie równowagi ducha.
Owszem, przyznał przez telefon mój ojciec, on się pomylił, a Bess i Tirschwellowie od początku mieli rację – po czym, w miarę możności pokonując wstyd, wyliczył wszystkie swoje chybione posunięcia i fałszywe sądy, włącznie z owym niepojętym aktem gwałtu, który strzaskał w drobny mak nie tylko nasz stolik do kawy, ale i barierę niezłomnej poprawności, która stała zawsze między surowym wychowaniem ojca a jego ideałami wieku dojrzałego.
– To już koniec – powiedział Shepsiemu Tirschwellowi. – Ja już dłużej nie mogę tak żyć, nie wiedząc, co będzie jutro.
Potem rozmowa ich zeszła na kwestię emigracji, kroków, które należy podjąć, i formalności urzędowych, tak że wychodziliśmy z Sandym z domu przekonani, że – o dziwo – siły, które sprzysięgły się przeciw nam, wzięły górę i niebawem uciekniemy z kraju, by stać się cudzoziemcami. Płakałem przez całą drogę do szkoły. Skończyło się nasze niezrównane amerykańskie dzieciństwo. Wkrótce ojczyzna nie będzie dla mnie niczym więcej niż miejscem urodzenia. Nawet Seldon w Kentucky miał teraz lepiej.
Aż nagle przyszedł koniec. Koniec koszmaru. Lindbergh zniknął i nic nam już nie groziło, chociaż ja nigdy więcej nie odzyskałem niezmąconego poczucia bezpieczeństwa z wczesnych lat dziecinnych, gdy chroniła mnie wielka republika i nadopiekuńczy rodzice.
Z archiwum Kina Dokumentalnego w Newark Wtorek, 6 października 1942
Trzydziestotysięczny tłum żałobników sunie przez wielką halę Dworca Pensylwania, by ujrzeć okrytą flagą trumnę Waltera Winchella. Frekwencja przewyższa nawet oczekiwania nowojorskiego burmistrza Fiorella La Guardii, którego decyzją zamach na Winchella przekształcił się w dzień żałoby po „amerykańskich ofiarach nazistowskiej agresji”, z przewidywanym punktem kulminacyjnym w postaci mowy pogrzebowej wygłoszonej przez FDR. Przed dworcem (i w wielu innych punktach miasta), ubrani na ciemno mężczyźni i kobiety w milczeniu rozdają czarne wpinane znaczki wielkości półdolarówki, z białym napisem: „Gdzie jest Lindbergh?”. Tuż przed południem burmistrz La Guardia przybywa do studia miejskiej radiostacji, gdzie zdjąwszy z głowy czarnego stetsona z szerokim rondem (nawiązanie do chłopięcych lat, które jako syn kapelmistrza Armii USA spędził na Terytorium Arizony), odmawia Modlitwę Pańską; następnie wkłada kapelusz z powrotem, by odczytać głośno, po hebrajsku, żydowską modlitwę za zmarłych. Z wybiciem godziny dwunastej, zgodnie z dekretem władz miasta, we wszystkich pięciu gminach Nowego Jorku zapada minuta ciszy. Rolą widocznej wszędzie policji jest przede wszystkim nadzorowanie demonstracji protestacyjnych, zorganizowanych przez liczne prawicowe ugrupowania z zamieszkanego w większości przez Niemców Yorkville – części Manhattanu na północ od Upper East Side i na południe od Harlemu, gdzie koncentruje się amerykański ruch nazistowski, bojowo obstający za prezydentem i jego polityką. O godzinie pierwszej policyjna gwardia honorowa na motocyklach – każdy funkcjonariusz z czarną opaską na rękawie – równa szereg z konduktem żałobnym, formującym się przed gmachem dworca, po czym, na czele z burmistrzem jadącym w motocyklowej przyczepie, kondukt pod eskortą rusza powoli na północ Ósmą Aleją, potem na wschód Pięćdziesiątą Siódmą Ulicą, i znów na północ Piątą Aleją, by dotrzeć do Sześćdziesiątej Piątej Ulicy i świątyni Emanu-El. Tam, pośród dygnitarzy zwołanych przez La Guardię dla zapełnienia synagogi do ostatniego miejsca, zasiada dziesięciu członków gabinetu Roosevelta z roku czterdziestego, czterech mianowanych przez Roosevelta sędziów Sądu Najwyższego, przewodniczący Kongresu Organizacji Przemysłowych Philip Murray, przewodniczący Amerykańskiej Federacji Pracy William Green, przewodniczący Związku Pracowników Górnictwa John L. Lewis, Roger Baldwin z Amerykańskiego Związku Swobód Obywatelskich, a także byli i obecni demokratyczni gubernatorzy, senatorowie i kongresmeni z Nowego Jorku, New Jersey, Pensylwanii i Connecticut, z pokonanym w roku dwudziestym ósmym kandydatem demokratów na prezydenta, byłym gubernatorem Nowego Jorku Alem Smithem. Megafony zainstalowane nocą przez służby miejskie, poprzyczepiane do słupów telegraficznych, biało-czerwonych słupków przed fryzjerniami i nadproży drzwi po całym mieście, przekazują nabożeństwo żałobne nowojorczykom zgromadzonym tłumnie na ulicach całego Manhattanu (z wyjątkiem Yorkville) oraz tysiącom obecnych wśród nich przybyszów spoza miasta – wszystkich tych Panów Ameryka i Pań Ameryka, którzy słuchali Winchella co tydzień od pierwszej audycji, a teraz przybyli z pielgrzymką do jego rodzinnego miasta. I chyba każdy w tym tłumie – czy to mężczyzna, czy kobieta, czy dziecko – nosi jakże znany już symbol wyzywającej solidarności: czarno-biały znaczek z napisem: „Gdzie jest Lindbergh?”.
Fiorello H. La Guardia – prostolinijny idol miejskiej klasy robotniczej, ekscentryczny eks-kongresmen, który przez pięć kadencji walecznie reprezentował zaludniony gęsto przez ubogich Włochów i Żydów okręg East Harlem, człowiek, który już w roku trzydziestym trzecim nazywał Hitlera „perwersyjnym maniakiem” i nawoływał do bojkotu niemieckich towarów, nieustępliwy rzecznik związków zawodowych, biedoty i bezrobotnych, toczący niemal samotną walkę z bezczynnym republikańskim Kongresem Hoovera w pierwszych czarnych latach Wielkiego Kryzysu i, ku zgorszeniu własnej partii, domagający się podatków dla „zatopienia bogaczy”, liberalny republikański przeciwnik reform Tammany’ego, trzykrotny burmistrz najludniejszego miasta w kraju, a zarazem największego skupiska Żydów na półkuli zachodniej – La Guardia jako jedyny reprezentant swojej partii manifestuje pogardę dla Lindbergha i nazistowskiego dogmatu o wyższości Aryjczyków, który (sam będąc synem niepraktykującej Żydówki z austriackiego Triestu i włoskiego wolnomyśliciela przybyłego do Ameryki jako klezmer na statku) uważa za istotę creda Lindbergha i całej wielkiej rzeszy amerykańskich wyznawców kultu prezydenta.
La Guardia staje nad trumną i przemawia do dygnitarzy tym samym egzaltowanym, wysokim głosem, którym zasłynął podczas strajku nowojorskich wydawców gazet, co niedziela rano opowiadając dzieciom przez radio komiksy, jak dobry wujek, cierpliwie, obrazek po obrazku, dymek po dymku, od Dicka Trący i Sierotki Annie, przez całą resztę seryjnych historyjek.
– Oszczędźmy sobie wstępnych komunałów – zaczyna burmistrz. – Wszyscy wiemy, że Walter nie zawsze dał się lubić. Nie był to silny milczek, który wszystko skrywa w sobie, lecz demaskator, nienawidzący wszystkiego, co ukryte. Jak każdy, kogo Walter choć raz opisał w felietonie, mogę was zapewnić, że nie zawsze bywał on wzorem rzetelności. Nie był nieśmiały, nie był skromny, nie był nobliwy, taktowny, życzliwy i tak dalej. Przyjaciele! Gdybym miał wam wyliczyć wszystkie cnoty, którymi nie odznaczał się W. W., sterczelibyśmy tutaj do następnego Jom Kippur. Obawiam się, że zmarły Walter Winchell był jednym z jakże licznych przykładów ludzkiej niedoskonałości. Czy zgłaszając swoją kandydaturę na prezydenta Stanów Zjednoczonych, kierował się motywacją czystą jak mydło Ivory? Jaka była motywacja Waltera Winchella? Czy tej groteskowej kandydatury nie skalało rozbuchane ego? Przyjaciele! Jedynie Charles A. Lindbergh kieruje się motywacją czystą jak mydło Ivory, startując na prezydenta Ameryki. Jedynie Charles A. Lindbergh jest nobliwy, taktowny, życzliwy i tak dalej – no i, oczywiście, rzetelny: co parę miesięcy z przykładną rzetelnością wygłasza do narodu swoich dziesięć ulubionych komunałów. Jedynie Charles A. Lindbergh jest rządzącym altruistą, jedynie on jest silnym, milczącym świętym. Walter – przeciwnie: był samolubnym plotkarskim felietonistą. Walter – przeciwnie: był postacią jak z Broadwayu: lubił kucyki, nocne życie, Shermana Billingsleya, a ktoś mi kiedyś mówił, że nawet dziewczynki. A unieważnienie owego „szlachetnego eksperymentu”, jak go nazwał Herbert Hoover, unieważnienie hipokrytycznej, kosztownej, głupiej, niemożliwej do wcielenia w życie Osiemnastej Poprawki, było dla Waltera Winchella nie mniej haniebne niż dla nas wszystkich, którzy mieszkamy w Nowym Jorku. Krótko mówiąc, Walter pozbawiony był wszystkich chwalebnych cnót, którymi wyróżnia się na co dzień nasz niezdolny do grzechu pilot wyborowy, ulokowany wygodnie w Białym Domu.
Читать дальше