Warto wymienić jeszcze kilka uderzających różnic między ułomnym Walterem a niezłomnym Lindym. Nasz prezydent jest sympatykiem faszystów, można go wręcz nazwać faszystą – a Walter Winchell był wrogiem faszyzmu. Nasz prezydent nie kocha Żydów, można go wręcz nazwać zakamuflowanym antysemitą – Walter Winchell natomiast był Żydem i nieugiętym, żarliwym przeciwnikiem antysemityzmu. Nasz prezydent jest wielbicielem Adolfa Hitlera, można go wręcz nazwać nazistą – a Walter Winchell był najzacieklejszym amerykańskim wrogiem Hitlera, jego amerykańskim wrogiem numer jeden. W pewnych kwestiach nasz niedoskonały Walter był bowiem niezłomny – w kwestiach zasadniczych. Walter mówił za głośno, Walter mówił za szybko, Walter mówił za dużo, a jednak wulgarny Walter był na swój sposób szlachetny, podczas gdy nobliwy Lindbergh jest obrzydliwy. Walter Winchell, drodzy przyjaciele, piętnował nazistów wszędzie, nie wyłączając Diese’ów, Bilbo’ów i Parnellów Thomasów, wysługujących się swojemu Führerowi w Kongresie Stanów Zjednoczonych, nie wyłączając hitlerowców, którzy pisują na łamach „New York Journal-American” i „New York Daily News”, nie wyłączając tych, co po królewsku podejmują nazistowskich morderców w naszym amerykańskim Białym Domu, na koszt podatników. I właśnie za to, że był wrogiem Hitlera, za to, że był wrogiem nazistów, zastrzelono wczoraj Waltera Winchella w cieniu pomnika Thomasa Jeffersona, na historycznym, przepięknym placu uroczego starego miasta Louisville. Za głoszenie własnych poglądów w stanie Kentucky W. W. poległ w zamachu z rąk amerykańskich nazistów, panoszących się dziś w całym tym wielkim kraju. To nie może zdarzyć się tutaj? Przyjaciele, to dzieje się tutaj – a gdzie jest Lindbergh? Gdzie jest Lindbergh?
Tłumy skupione przy ulicznych megafonach podchwytują okrzyk burmistrza i już po chwili całe miasto tętni nieziemską kaskadą skandowanych sylab – „Gdzie jest Lindbergh? Gdzie jest Lindbergh?” – a tymczasem w synagodze burmistrz raz po raz powtarza swoje gniewne pytanie, waląc pięścią w kazalnicę, nie jak orator akcentujący kluczową frazę teatralnym gestem, lecz jak rozsierdzony obywatel domagający się prawdy. „Gdzie jest Lindbergh?” – tym oto zjadliwym hasłem purpurowy na twarzy La Guardia przygotowuje rzesze żałobników na kulminacyjny moment wystąpienia Franklina D. Roosevelta, który wprawia w zdumienie nawet swoich najbardziej zaufanych współpracowników politycznych (Hopkinsa, Morgenthaua, Farleya, Berle’a i Barucha, siedzących z odkrytymi głowami o parę kroków od trumny poległego śmiercią męczeńską kandydata, którego specyficzna megalomania nigdy nie trafiała w gust najbliższych władzy kręgów Białego Domu, jakkolwiek skutecznie przysługiwała się ich szefowi), nominując na następcę Winchella przebiegłego, sarkastycznego, porywczego, grubiańskiego, nieokrzesanego politykiera, który mierzy pięć stóp i dwa cale wzrostu, a wśród wiernych wyborców znany jest pod czułym przydomkiem „Kwiatuszek”. Z kazalnicy świątyni Emanu-El oficjalny wódz Partii Demokratycznej deklaruje poparcie dla republikańskiego burmistrza Nowego Jorku jako kandydata „jedności narodowej” i przeciwnika ubiegającego się o drugą kadencję Lindbergha w kampanii roku czterdziestego czwartego.
Środa, 7 października 1942
Pilotowany przez prezydenta Lindbergha „Spirit of St. Louis” odlatuje rankiem z Long Island, z tego samego pasa startowego, z którego wzbił się do samotnego transatlantyckiego lotu 20 maja roku 1927. Bez eskorty ochronnej, samolot mknie po bezchmurnym niebie nad New Jersey, Pensylwanią i Ohio, aż do Kentucky. Biały Dom powiadomiony zostaje o celu podróży prezydenta zaledwie na godzinę przed planowanym lądowaniem na skąpanym w południowym słońcu lotnisku cywilnym Louisville. Burmistrzowi Louisville, Wilsonowi Wyattowi, ledwo wystarcza czasu, by przygotować miasto i obywateli na wizytę prezydenta. Na płycie lotniska dyżuruje już mechanik, który ma sprawdzić maszynę i przygotować ją do powrotnego lotu.
Według policyjnych szacunków, co najmniej jedna trzecia z trzystu dwudziestu tysięcy mieszkańców Louisville przybyła pieszo z oddalonego o pięć mil miasta i już zapełnia pola i drogi okalające Bowman Field, gdzie prezydent po wylądowaniu podjeżdża gładko samolotem tuż pod platformę, na której zainstalowano dla niego mikrofon, by mógł przemówić do tłumów. Gdy cichną wreszcie powitalne okrzyki i głos prezydenta dociera do uszu słuchaczy, nie pada ani jedna wzmianka o Walterze Winchellu, ani jedna aluzja do zamachu sprzed dwóch dni, wczorajszego pogrzebu albo przemówienia burmistrza La Guardii po namaszczeniu go na następcę Winchella przez Franklina Roosevelta w nowojorskiej synagodze. Nie ma potrzeby nawiązywania do tych zdarzeń. To, że La Guardia jest, nie inaczej niż przed nim Winchell, balonem próbnym FDR w jego dyktatorskich zakusach na bezprecedensową trzecią kadencję prezydencką, że za „oszczerczą kampanią La Guardii przeciw naszemu prezydentowi” stoją ci sami ludzie, którzy w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym pchali Amerykę do wojny, zostało już barwnie objaśnione narodowi przez wiceprezydenta Wheelera w wygłoszonym minionego wieczoru improwizowanym wystąpieniu na forum Legionu Amerykańskiego.
Prezydent ma tłumom do powiedzenia tylko tyle: „W naszym kraju panuje pokój. Nasz naród pracuje. Nasze dzieci uczą się w szkołach. Przyleciałem tu, aby wam o tym przypomnieć. Teraz wracam do Waszyngtonu, by dalej strzec obecnego stanu rzeczy”. Kilka prostych zdań – jednak dla dziesiątek tysięcy obywateli Kentucky, którzy od dwóch dni są przedmiotem uwagi całego kraju, zdania te brzmią jak obwieszczenie końca wszelkich utrapień. Ponowny szał radości żegna prezydenta, który po tradycyjnie lakonicznym wystąpieniu żegna zebranych pojedynczym machnięciem ręki, po czym na powrót wciska swą szczupłą postać do kabiny pilota. Z pasa startowego uśmiechnięty mechanik daje znak kluczem francuskim, że wszystko zostało sprawdzone i maszyna jest gotowa do lotu. Silnik zaczyna się obracać, Samotny Orzeł macha ostatni raz na pożegnanie i „Spirit of St. Louis” z głośnym rykiem odrywa się zamaszyście od ziemi imponującego przepychem natury stanu Daniela Boone’a, by po chwili (jak przystało na pilota kaskadera, którym Lindy był za młodu, gdy pikował i śmigał nisko nad farmerskimi miasteczkami Zachodu – ku uciesze oszalałego z zachwytu tłumu) przefrunąć dosłownie o włos nad drutami telegraficznymi, rozpiętymi od słupa do słupa wzdłuż drogi numer pięćdziesiąt osiem. Wznosząc się powoli w ciepłym prądzie łagodnego wiatru z tyłu, najsłynniejszy mały samolot w historii lotnictwa – współczesny odpowiednik „Santa Marii” Kolumba i „Mayflower” Ojców Pielgrzymów – znika na wschodzie, by już nigdy nie ukazać się ludzkim oczom.
Czwartek, 8 października 1942
Poszukiwania naziemne na regularnej trasie lotów między Louisville a Waszyngtonem nie przynoszą żadnych dowodów katastrofy, chociaż przepiękna jesienna pogoda umożliwia ekipom poszukiwawczym głęboką penetrację nieprzystępnych gór Wirginii Zachodniej i staranne przeczesanie pustych po żniwach pól stanu Maryland, a policyjnym łodziom wysyłanym przez władze stanowe – całodzienne patrolowanie wód wzdłuż wybrzeży Marylandu i Delaware. W godzinach popołudniowych do akcji poszukiwawczej dołącza wojsko, straż przybrzeżna i marynarka wojenna, nie licząc setek mężczyzn i chłopców z wszystkich stanów na wschód od Missisipi, którzy zgłaszają się na ochotnika do pomocy jednostkom Gwardii Narodowej, powołanym przez gubernatorów poszczególnych stanów. Mimo to do godziny osiemnastej Waszyngton nie otrzymuje żadnych doniesień o znalezieniu samolotu lub jego wraku, w związku z czym o dwudziestej w domu wiceprezydenta odbywa się nadzwyczajne posiedzenie gabinetu. Na posiedzeniu tym Burton K. Wheeler oświadcza, że po konsultacji z Pierwszą Damą, przywódcami większości Izby Reprezentantów i Senatu, oraz szefem Sądu Najwyższego, postanowił w interesie kraju przejąć funkcję prezydenta, zgodnie z Artykułem II, Paragraf I Konstytucji Stanów Zjednoczonych.
Читать дальше