– Seldon, zaczekaj chwilkę.
– Ale ja nie mam żadnych kolegów.
– Seldon, muszę spytać o coś moją mamę. Poczekaj. – Zakrywam dłonią mikrofon i pytam szeptem: – Co ja mu teraz mam powiedzieć?
– Spytaj go, czy wie, co się dzisiaj zdarzyło w Louisville – odpowiada szeptem matka.
– Seldon, moja mama pyta, czy wiesz, co się dzisiaj zdarzyło w Louisville.
– Ja mieszkam w Danville. Mieszkam w Danville, Kentucky. Czekam, aż moja mama wróci z pracy. Wziąłem sobie coś do jedzenia. A coś się wydarzyło w Louisville?
– Chwileczkę, Seldon. – Znowu szeptem zwracam się do matki: – Co teraz?
– Po prostu mów do niego. Nie przestawaj. A kiedy centrala powie, że minęły trzy minuty, daj mi znać.
– Po co dzwonisz? – pyta Seldon. – Przyjedziesz mnie odwiedzić?
– Nie.
– Pamiętasz, jak uratowałem ci życie?
– Tak. Pamiętam.
– Hej, a która u was teraz jest godzina? Dzwonisz z Newark? Z Summit Avenue?
– Już ci mówiliśmy, że tak.
– Świetnie słychać, no nie? Jakby się było na drugim końcu ulicy. Szkoda, że nie możesz do mnie przyjechać, zjedlibyśmy coś razem i mógłbyś zostać do przyszłego tygodnia, na moje przyjęcie urodzinowe. Nie mam kogo zaprosić na przyjęcie urodzinowe. Nie mam z kim grać w szachy. Właśnie siedzę i ćwiczę otwarcie. Pamiętasz moje otwarcie? Wystawiam piona sprzed króla. Pamiętasz, jak cię uczyłem? Wystawiam piona sprzed króla, pamiętasz? Potem wystawiam gońca, potem skoczka, potem drugiego skoczka… a pamiętasz ten ruch, kiedy między królem a wieżą nic nie stoi? Kiedy przesuwam króla o dwa pola, żeby go osłonić?
– Seldon…
– Powiedz mu, że za nim tęsknisz – podpowiada mi szeptem matka.
– Mamo!
– Powiedz mu to, Philip.
– Tęsknię za tobą, Seldon.
– No to może wpadniesz coś przekąsić? Bo słowo daję… naprawdę nie dzwonisz z drugiego końca ulicy?
– Nie, to jest rozmowa międzymiastowa.
– A która u was godzina?
– Teraz jest… mniej więcej za dziesięć szósta.
– Tu też jest za dziesięć szósta. Moja mama powinna być w domu od piątej. Najpóźniej od wpół do szóstej. Raz wróciła o dziewiątej wieczorem.
– Seldon, wiesz, że zabili Waltera Winchella? – pytam.
– A kto to taki?
– Daj mi skończyć. Walter Winchell został zabity w Louisville, Kentucky. W twoim stanie. Dzisiaj.
– Przykro mi. A co to za jeden?
Telefonistka: – Minęły trzy minuty, proszę pana.
– To twój wujek? – pyta Seldon. – Ten wujek, co przyjechał kiedyś do ciebie w odwiedziny? Jego zabili?
– Nie, nie – odpowiadam, uświadamiając sobie, że Seldon, który siedzi w tej chwili sam gdzieś w Kentucky, bredzi tak, jakby to jego koń kopnął w głowę. Mówi jak otępiały. Otumaniony. Odmóżdżony. A był najlepszym uczniem w naszej klasie.
Matka przejmuje telefon.
– Seldon, tu pani Roth. Chciałabym, żebyś coś zapisał.
– Dobra. Tylko muszę znaleźć kartkę. I ołówek. Czekamy. Czekamy.
– Seldon? – mówi matka. Czekamy dalej.
– Dobra, mam – odzywa się Seldon.
– Seldon, zapisz to, co ci podyktuję. Ta rozmowa kosztuje już w tej chwili mnóstwo pieniędzy.
– Przepraszam, pani Roth, ale nigdzie nie mogłem znaleźć ołówka. Siedziałem w kuchni. Wziąłem sobie coś do jedzenia.
– Seldon, zapisz, że pani Roth…
– Okej.
– …dzwoniła z Newark.
– Z Newark. Kurczę. Chciałbym być z powrotem w Newark i mieszkać pod wami. W końcu uratowałem Philipowi życie.
– Pani Roth dzwoniła z Newark, żeby sprawdzić.
– Momencik. Jeszcze nie zapisałem.
– … czy wszystko jest w porządku.
– A coś ma być nie w porządku? Philip chyba jest w porządku. I pani też. A pan Roth? Też w porządku?
– Tak, dziękuję ci za troskę, Seldon. Powiedz mamie, że tylko po to dzwoniłam. U nas nie ma się czym martwić.
– To znaczy, że ja powinienem się czymś martwić?
– Nie, Seldon. Kończ spokojnie swoje jedzenie. Smacznego.
– Już się najadłem tych Fig Newtons, ale i tak dziękuję.
– Do widzenia, Seldon.
– Ale ja lubię Fig Newtons.
– Do widzenia, Seldon.
– Pani Roth?
– Tak?
– Czy Philip przyjedzie mnie odwiedzić? W przyszłym tygodniu są moje urodziny, a nie mam kogo zaprosić na przyjęcie. Nie mam w Danville żadnych kolegów. Chłopaki tutaj przezywają mnie Śledziu. Muszę grać w szachy z dzieciakiem, który ma sześć lat. Mieszka w sąsiednim domu. Tylko z nim mogę grać. Z nikim więcej. Nauczyłem go. Czasami wykonuje niedozwolone ruchy. Albo przesuwa królową i muszę mu mówić, żeby cofnął. Za każdym razem wygrywam, ale co to za przyjemność. Tylko że nikt inny nie chce ze mną grać.
– Seldon, wszystkim jest ciężko. Przyszły takie czasy, że wszystkim jest ciężko. Do widzenia, Seldon.
Matka odwiesiła słuchawkę na haczyk i rozpłakała się.
Zaledwie parę dni wcześniej, pierwszego października, do dwóch mieszkań zwolnionych we wrześniu przez „osadników 1942” – tego pod nami i tego po drugiej stronie ulicy, trzy domy dalej – wprowadziły się włoskie rodziny z Trzeciego Kwartału. Nowe kwatery zostały im przydzielone odgórnie, na mocy rozporządzenia rządowego, a na osłodę udzielono im piętnastoprocentowej obniżki czynszu (odliczając sześć dolarów trzydzieści siedem centów z czterdziestu dwóch i pół dolara miesięcznie) na okres pięciu lat – sumę tę spłacać miał właścicielowi domu Departament Spraw Wewnętrznych przez trzy lata objęte wstępną umową wynajmu oraz pierwsze dwa lata po przedłużeniu umowy na następny trzyletni termin. System ten zatwierdzony został w niepublikowanej wcześniej części ustawy przesiedleńczej – „Projekcie Dobry Sąsiad”, przewidującym wprowadzanie coraz większej liczby nieżydowskich mieszkańców do sektorów zasiedlonych głównie przez Żydów, co miało zaowocować „wzbogaceniem amerykańskości” wszystkich zainteresowanych. W domu jednak, a czasami nawet od nauczycieli w szkole, słyszeliśmy coś zgoła innego: że ukrytym celem Projektu Dobry Sąsiad, tak jak i Zwykłych Ludzi, jest osłabienie solidarności w społecznościach żydowskich i marginalizacja wpływu żydowskiego elektoratu na wyniki wyborów do władz lokalnych i Kongresu. Gdyby wysiedlanie żydowskich rodzin i zastępowanie ich rodzinami gojów przebiegło zgodnie z planem, chrześcijańska większość już na wstępie drugiej kadencji Lindbergha zdominowałaby co najmniej połowę z dwudziestu miejscowości najgęściej zaludnionych przez Żydów, co oznaczałoby bliskie rozwiązanie Amerykańskiej Kwestii Żydowskiej, taką czy inną metodą.
Rodzina, której przydzielono mieszkanie pod nami – matka, ojciec, syn i babka – nosiła nazwisko Cucuzza. Ponieważ mój ojciec przez wiele lat działał jako agent ubezpieczeniowy w Pierwszym Kwartale, gdzie klientami, od których pobierał drobne miesięczne składki, byli głównie Włosi, znał już naszych nowych współlokatorów – dlatego wracając z pracy rankiem w dniu, w którym pan Cucuzza, stróż nocny, przywiózł ciężarówką rodzinny dobytek z pozbawionego ciepłej wody mieszkania w domu komunalnym w bocznej uliczce nieopodal Cmentarza Świętego Grobowca, ojciec zajrzał najpierw na dół, żeby sprawdzić, czy pomimo braku marynarki i krawata i pomimo brudnych rąk leciwa babcia rozpozna w nim agenta ubezpieczeniowego, który sprzedał jej mężowi polisę, a tym samym zapewnił rodzinie środki na pochowanie staruszka.
„Tamci” Cucuzza (krewni „naszych” Cucuzza, którzy z takiego samego mieszkania bez ciepłej wody w Pierwszym Kwartale przenieśli się do lokalu o trzy domy od nas) stanowili znacznie liczniejszą rodzinę – trzech synów, córka, rodzice i dziadek – byli więc potencjalnie bardziej hałaśliwymi i uciążliwymi współlokatorami. Poprzez dziadka i ojca łączyły ich koligacje z Ritchiem „Buciorem” Boiardo – gangsterem rządzącym włoską częścią Newark i jedynym poważnym konkurentem Longy’ego do monopolu na podziemny światek. Rozumie się samo przez się, że ojciec rodziny, Tommy, należał do rzeszy szeregowych członków gangu i, tak jak jego ojciec przed odejściem na emeryturę, dla pozoru kelnerował w popularnej restauracji Boiardo, Vittorio Castle, głównie jednak zajmował się ściąganiem haraczy po knajpach, fryzjerniach i burdelach, nie omijając też szkolnych boisk i sklepików ze słodyczami Trzeciego Kwartału, gdzie inkasował kieszonkowe od Murzynów grających tam codziennie w numerki. Pomijając kwestię religii, „tamci” Cucuzza z pewnością nie byli sąsiadami, których życzyliby sobie moi rodzice w pobliżu swych podatnych na wpływy synków, więc ojciec przy niedzielnych śniadaniach podnosił nas na duchu zapewnieniami, że byłoby o wiele gorzej, gdyby na parter przydzielono nam poborcę haraczy i jego trzech synalków, zamiast nocnego stróża z jedenastoletnim jedynakiem Joeyem, zapisanym niedawno do szkoły Świętego Piotra, gdyż ten poczciwy, zdaniem ojca, chłopczyna z wadą słuchu nie miał nic wspólnego ze swoimi nieokrzesanymi kuzynami. W Pierwszym Kwartale cała czwórka pociech Tommy’ego Cucuzzy uczęszczała do miejscowej szkoły publicznej, lecz po przeprowadzce zapisano ich razem z Joeyem do Świętego Piotra, a nie do naszej szkoły publicznej, pełnej inteligentnych małych Żydów.
Читать дальше