Tymczasem z domów wybiegały inne dzieciaki, rozemocjonowane wynikiem mistrzowskich rozgrywek. Ledwie jednak dopadały ulicy, wykrzykując nazwisko Kurowskiego, Duży Gerry zawracał je komendą: „Lećcie po bejsbole! Zaczęła się wojna!”. I nie miał na myśli wojny z Niemcami.
Zanim nastał wieczór, nie było na naszej ulicy ani jednej żydowskiej rodziny, która nie zabarykadowałaby się za podwójnie zaryglowanymi drzwiami, przy włączonych non stop odbiornikach, żeby nie przegapić najświeższych wiadomości. Wszyscy wydzwaniali do wszystkich z informacją, że Winchell nie powiedział w Louisville niczego, co mogło sprowokować tłum, a nawet przeciwnie, zaczął wystąpienie odwołaniem do godności obywatelskiej – „Szanowni państwo Louisville w stanie Kentucky, dumni obywatele niezwykłego amerykańskiego miasta, w którym odbywają się największe w świecie wyścigi konne i w którym urodził się pierwszy żydowski sędzia Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych… ” – a mimo to, zanim zdążył wymówić nazwisko Louisa D. Brandeisa, padł, rażony trzema kulami w tył głowy. Drugie doniesienie radiowe, nadane parę minut po pierwszym, precyzowało miejsce zamachu: tuż obok jednego z najelegantszych w całym Kentucky budynków w stylu greckiego odrodzenia, gmachu Sądu Okręgowego im. Jeffersona, z imponującym pomnikiem Thomasa Jeffersona zwróconym twarzą ku ulicy i szerokimi schodami, zwieńczonymi dostojną kolumnadą portyku. Zabójcze strzały padły prawdopodobnie z któregoś z dużych, ascetycznie prostych i pięknych w proporcjach fasadowych okien gmachu sądu.
Moja matka rozpoczęła serię telefonów zaraz po powrocie z zakupów. Czekałem na nią tuż przy drzwiach, żeby natychmiast przekazać jej wieść o Walterze Winchellu, ale okazało się, że pierwsze skąpe informacje już do niej dotarły: po pierwsze, do rzeźnika, który właśnie pakował mięso dla mojej matki, zadzwoniła żona, żeby mu przekazać radiowy komunikat, a po wtóre, na ulicy panował już straszny rejwach i wszyscy na gwałt spieszyli do domów. Nie mogąc skontaktować się z ojcem, który nie dojechał jeszcze na targ, matka zaczęła się, naturalnie, martwić o mojego brata – Sandy znów igrał z ogniem i pewnie zamierzał, jak zwykle, wpaść na górę tylnymi schodami w ostatniej chwili przed kolacją, myjąc po drodze ręce z całodziennego brudu i ścierając szminkę z twarzy. Fatalnie się złożyło, że właśnie w tej chwili ojciec i brat byli poza domem, w dodatku nie wiadomo gdzie, ale matka, nie rozpakowując nawet zakupów ani nie zdradzając paniki, poleciła mi:
– Przynieś mapę. Przynieś mi swoją mapę Ameryki.
Duża składana mapa kontynentu Ameryki Północnej dołączona była w wewnętrznej kieszonce okładki do pierwszego tomu encyklopedii, którą kupiliśmy od domokrążnego sprzedawcy w roku, gdy rozpoczynałem szkołę. Pobiegłem do loggii, gdzie między dwiema mosiężnymi podpórkami z popiersiem Jerzego Waszyngtona, zakupionymi przez ojca w Mount Vernon, mieściła się cała nasza biblioteka: sześć tomów encyklopedii, Konstytucja Stanów Zjednoczonych w skórzanej oprawie (prezent od firmy Metropolitan Life) i wielki słownik Webstera, ofiarowany Sandy’emu na dziesiąte urodziny przez ciotkę Evelyn. Rozłożyłem mapę na przykrytym ceratą kuchennym stole, po czym matka – używając szkła powiększającego, które dostałem od rodziców na siódme urodziny, wraz z nieodżałowanym klaserem – wytropiła w północnej części środkowego obszaru Kentucky maleńki punkcik oznaczający miasto Danville.
Chwilę później staliśmy już oboje w przedpokoju, przy stoliku z telefonem, nad którym wisiała kolejna zdobyta przez ojca nagroda za sprzedaż polis ubezpieczeniowych: oprawny w ramki miedzioryt oryginalnego tekstu Deklaracji niepodległości. Lokalna sieć telefoniczna w hrabstwie Essex istniała wówczas zaledwie od dziesięciu lat, co najmniej jedna trzecia mieszkańców Newark nie miała w domach telefonów – a większość z tych, którzy je mieli, na przykład my, podłączona była do linii towarzyskiej – toteż rozmowy zamiejscowe wciąż zaliczały się do kategorii cudów, nie tylko dlatego, że rodziny o naszych dochodach nie miały zwyczaju ich prowadzić, ale także – a właściwie głównie – dlatego, że żadne, nawet najbardziej przystępne, techniczne wyjaśnienie ich mechanizmu nie rozwiewało do końca otaczającej je aury magii.
Matka przemawiała do telefonistki z wielką precyzją, żeby przypadkiem nie zaszło jakieś nieporozumienie i nie policzono jej za dużo:
– Halo, centrala? Chcę zamówić prywatną rozmowę międzymiastową. Z Danville, Kentucky. Numer prywatny pani Selmy Wishnow. I proszę mi powiedzieć, kiedy upłyną trzy minuty, proszę nie zapomnieć.
Nastąpiła długa pauza, podczas której telefonistka wyszukiwała numer w spisie abonentów. Gdy w końcu rozległ się sygnał połączenia, matka dała mi znak, żebym też przysunął ucho do słuchawki, ale się nie odzywał.
– Halo! – głos Seldona brzmi entuzjastycznie. Telefonistka: – Tu centrala międzymiastowa. Łączę rozmowę prywatną dla pani Selmy Wistful.
– Ehem…
– Pani Wistful?
– Halo? Mamy chwilowo nie ma w domu. Telefonistka: – Łączę rozmowę dla pani Selmy Wistful…
– Wishnow! – nie wytrzymuje moja matka. – Wishnow!
– Kto mówi? – pyta Seldon. – Kto dzwoni? Telefonistka: – Czy twoja mama jest w domu, malutka?
– Jestem chłopcem – odpowiada Seldon. Urażony. Jeszcze jeden cios. Wciąż to samo. Bo, niestety, Seldon ma głos dziewczynki, zawsze mówił tak cienko, nawet kiedy mieszkał pod nami. – Moja mama jeszcze nie wróciła z pracy.
Telefonistka: – Pani Wishnow nie ma w domu, proszę pani. Matka spogląda na mnie i pyta:
– Co się mogło stać? Chłopiec jest sam. Gdzie ona się podziewa? Mały siedzi w domu sam jak palec. Centrala? Porozmawiam z osobą, która odebrała.
– Proszę pana uprzejmie.
– Kto mówi? – pyta Seldon.
– Seldon? Tu pani Roth. Z Newark.
– Pani Roth?
– Tak. Dzwonię przez centralę międzymiastową, chciałam rozmawiać z twoją mamą.
– Z Newark?
– Chyba mnie poznajesz.
– Ale słyszę panią, jakby dzwoniła pani z drugiego końca ulicy.
– Nie dzwonię z drugiego końca ulicy. To jest rozmowa międzymiastowa. Seldon, gdzie twoja mama?
– Właśnie wziąłem sobie coś do jedzenia. Czekam, aż mama wróci z pracy. Jem ciasteczka Fig Newtons. I popijam mlekiem.
– Seldon…
– Czekam, aż mama wróci z pracy. Pracuje do późna. Codziennie pracuje do późna. A ja siedzę w domu. Czasem biorę sobie coś do jedzenia…
– Seldon, przestań. Ucisz się na chwilę.
– A jak mama wraca, robi kolację. Tylko że zawsze wraca bardzo późno.
Matka odwraca się do mnie i chce mi przekazać słuchawkę.
– Porozmawiaj z nim. On w ogóle nie słucha, co ja mówię.
– O czym mam z nim rozmawiać? – bronię się, odsuwając się od telefonu.
– A jest Philip? – pyta Seldon.
– Poczekaj chwilkę, Seldon – mówi moja matka.
– Jest Philip? – powtarza Seldon.
– Proszę cię, weź słuchawkę – mówi do mnie matka.
– Ale co ja mam mu powiedzieć?
– Wszystko jedno, cokolwiek – odpowiada matka, wciskając mi do jednej ręki słuchawkę, a do drugiej mikrofon.
– Halo, Seldon? – odzywam się.
Seldon ostrożnie, jakby z niedowierzaniem, odpowiada:
– Philip?
– Tak. Cześć, Seldon.
– Wiesz co? Nie mam żadnych kolegów w szkole.
– Chcieliśmy porozmawiać z twoją mamą – mówię mu.
– Moja mama jest w pracy. Pracuje codziennie do późna. Wziąłem sobie coś do jedzenia. Jem ciasteczka Fig Newtons i popijam mlekiem. Za tydzień są moje urodziny i mama powiedziała, że mogę urządzić przyjęcie…
Читать дальше