Chociaż policja bostońska nie uczyniła nic, aby powstrzymać awanturników – wóz policyjny zajechał na scenę zdarzeń dopiero w dobrą godzinę po wystrzałach – ekipa profesjonalnie uzbrojonych tajniaków, towarzyszących Winchellowi w całej podróży jako ochrona osobista, zdołała stłumić płomienie, atakujące już nogawkę jego spodni, wyrwać mówcę z pierwszej fali napastników po kilku pierwszych ciosach, przenieść go do zaparkowanego nieopodal samochodu i odwieźć do Szpitala Carneya na Telegraph Hill, gdzie opatrzono mu poranioną twarz i drobne oparzenia.
Pierwszym gościem, który odwiedził Winchella w szpitalu, nie był burmistrz Maurice Tobin, ani też jego pokonany rywal do fotela burmistrza, były gubernator James M. Curley (podobnie jak Tobin, demokrata ze stronnictwa FDR, niechętny Walterowi Winchellowi). Nie był nim też miejscowy kongresmen John W. McCormack, którego nieokrzesany brat, barman znany pod ksywką Knocko, rządził okolicą równie skutecznie, jak powszechnie lubiany reprezentant demokratów. Ku zdumieniu wszystkich, a zwłaszcza samego Winchella, pierwszy złożył mu wizytę dostojny republikanin z szacownego nowoangielskiego rodu, przez dwie kadencje gubernator Massachusetts, Leverett Saltonstall. Na wieść o hospitalizacji Winchella, gubernator Saltonstall opuścił swój gabinet w Urzędzie Stanowym, by osobiście złożyć poszkodowanemu wyrazy współczucia (mimo iż w duchu nie mógł dlań żywić nic oprócz pogardy) i obiecać wnikliwe dochodzenie w sprawie niewątpliwie ukartowanego zajścia, które tylko cudem nie zakończyło się tragicznie. Zapewnił też Winchella o ochronie stanowej policji – a w razie potrzeby również Gwardii Narodowej – na cały czas jego kampanii w Massachusetts. Przed opuszczeniem szpitala gubernator zadbał o to, aby przy drzwiach sali Winchella, parę kroków od jego łóżka, stanęli dwaj uzbrojeni żołnierze.
Gazeta „Boston Herald” zinterpretowała gest Saltonstalla jako manewr polityczny, obliczony na pozyskanie mu opinii odważnego, honorowego, sprawiedliwego konserwatysty, w pełni zasługującego na to, by w roku czterdziestym czwartym objąć fotel po demokratycznym wiceprezydencie Burtonie K. Wheelerze, który spisał się należycie w kampanii czterdziestego roku, ale był mówcą tak nieobliczalnym w słowach, że zdaniem wielu republikanów mógł tylko skompromitować prezydenta w walce o drugą kadencję. Na szpitalnej konferencji prasowej Winchell wystąpił przed fotoreporterami w szlafroku, z połową twarzy zasłoniętą opatrunkami i grubo obandażowaną lewą stopą. W pisemnym oświadczeniu (sformułowanym, jak przystało na ofiarę nagonki, w retoryce męża stanu, a nie, jak zwykle dotąd, zajadłego pieniacza), rozdanym dwudziestu paru reporterom radia i prasy, którzy wcisnęli się do jego sali, dziękował gubernatorowi Saltonstallowi, odrzucając jednocześnie propozycję ochrony. Oświadczenie zaczynało się następująco: „Dzień, w którym kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych zmuszony będzie otoczyć się falangą zbrojnej policji i Gwardii Narodowej, by bronić swego prawa do swobody wypowiedzi, będzie początkiem faszystowskiego barbarzyństwa w tym wspaniałym kraju. Nie mogę przyjąć do wiadomości, że nietolerancja religijna emanująca z Białego Domu tak dalece zdemoralizowała już przeciętnego obywatela, że zatracił on wszelki szacunek dla rodaka spod znaku innej wiary. Nie mogę przyjąć do wiadomości, że dzika nienawiść do mojej religii, jaka łączy Adolfa Hitlera i Charlesa A. Lindbergha, zdołała już podminować… ”
Od tego czasu antysemiccy agitatorzy napastowali Winchella, gdziekolwiek się pojawił, chociaż nie odnieśli już większych sukcesów w Bostonie, gdzie Saltonstall zignorował dumne oświadczenie Winchella i wysłał oddziały miejskie do pilnowania porządku, z nakazem, w razie konieczności, użycia siły i aresztowania najbardziej agresywnych demonstrantów, które to polecenie zostało wykonane, aczkolwiek niechętnie. Winchell tymczasem – podpierając się laską, gdyż poparzona stopa utrudniała mu chodzenie, z dolną szczęką i czołem wciąż w bandażach – dalej przyciągał wściekłe tłumy, skandujące „Won stąd, Żydzie!”, w każdej parafii, w której prezentował wiernym swoje stygmaty, od kościoła pod wezwaniem Bramy Niebios w Bostonie Południowym, po klasztor Świętego Gabriela w Brighton. Poza granicami Massachusetts, w znanych z bigoterii wspólnotach górnego stanu Nowy Jork, Pensylwanii i całego Środkowego Zachodu – gdzie wrogość wobec buńczucznego Winchella była nieuchronna – większość władz lokalnych nie podzielała niechęci Saltonstalla do publicznych zamieszek, toteż kandydat na prezydenta, mimo podwojenia kordonu chroniących go tajniaków, narażał się na obrażenia cielesne, ilekroć wstępował na swoją skrzynkę po mydle, by krytykować „faszystów w Białym Domu” i oskarżać prezydenta o „nienawiść religijną”, której skutkiem jest „rozprzestrzenianie się bezprecedensowego nazistowskiego barbarzyństwa na ulicach Ameryki”.
Do najgwałtowniejszych i najliczniejszych aktów agresji doszło w Detroit, środkowozachodniej twierdzy „Radiowego Kaznodziei”, ojca Coughlina, stojącego na czele żydożerców spod znaku Frontu Chrześcijańskiego, oraz populistycznego pastora zwanego „diakonem antysemitów”, wielebnego Geralda L. K. Smitha, który głosił, że „duch chrześcijański jest jedynym fundamentem prawdziwego amerykanizmu”. Detroit było też, jak wiadomo, siedzibą przemysłu samochodowego oraz leciwego sekretarza spraw wewnętrznych w rządzie Lindbergha, Henry’ego Forda, którego programowo antysemicka gazeta „Dearborn Independent”, wydawana w latach dwudziestych, poświęcona była „dochodzeniom w Kwestii Żydowskiej”; ich wyniki Ford podsumował ostatecznie w czterotomowej publikacji, liczącej łącznie blisko tysiąc stron, a zatytułowanej Międzynarodowe żydostwo – stwierdzał tam, że w procesie oczyszczania Ameryki „międzynarodowe żydostwo i jego satelici, będący świadomymi wrogami wszystkiego, co społeczność anglosaska uznaje za cywilizację, nie mogą liczyć na litość”.
Można było się spodziewać, że organizacje w rodzaju Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich i wybitni liberalni dziennikarze, tacy jak John Gunther czy Dorothy Thompson, przyjmą z oburzeniem incydenty w Detroit i natychmiast dadzą temu wyraz na forum publicznym – ale i liczni obywatele z konwencjonalnych klas średnich, nawet jeśli uważali Winchella za postać odpychającą i byli zdania, że „sam się prosi o kłopoty”, reagowali zgrozą na sprawozdania naocznych świadków, donoszących o tym, jak zamieszki towarzyszące pierwszemu wystąpieniu Winchella w Hamtramck (dzielnicy mieszkalnej, zaludnionej głównie przez pracowników fabryk samochodowych i ich rodziny, a słynącej jako drugie w świecie, po Warszawie, największe skupisko Polaków) w podejrzanie szybkim tempie rozprzestrzeniły się na Dwunastą Ulicę, Linwood i Dexter Boulevard, gdzie mieszkało najwięcej Żydów. Napastnicy plądrowali żydowskie sklepy, tłukli szyby, bili Żydów przyłapanych na ulicy, podpalali nasączone naftą krzyże na trawnikach eleganckich rezydencji przy Chicago Boulevard, ale także przed skromnymi dwurodzinnymi domkami na Webb i Tuxedo, zamieszkanymi przez malarzy pokojowych, hydraulików, rzeźników, piekarzy, handlarzy starzyzną i sklepikarzy, a nawet na ciasnych podwórkach żydowskiej biedoty z Pingry i Euclid. Wczesnym popołudniem, tuż przed zakończeniem lekcji, wrzucono bombę zapalającą do hallu szkoły podstawowej Winterhaltera, gdzie połowę uczniów stanowili Żydzi. Druga taka bomba wybuchła w hallu Gimnazjum Centralnego, gdzie żydowskich uczniów było dziewięćdziesiąt pięć procent; trzecia – wrzucona przez okno – w Instytucie Szolem Alejchem, placówce kulturalnej, którą Coughlin, jak na ironię, nazywał komunistyczną, a czwarta w siedzibie Związku Robotników Żydowskich, również atakowanego przez Coughlina jako „komunistyczny”. Wytluczono szyby i uszkodzono mury blisko połowy z trzydziestu paru miejskich synagog, a jakby tego było mało, tuż przed rozpoczęciem wieczornych nabożeństw doszło do eksplozji na stopniach otaczanej szczególną czcią świątyni Shaarey Zedek przy Chicago Boulevard. Wybuch poważnie uszkodził unikatową ozdobę elewacji – dzieło architekta Alberta Kahna Moorisha – potrójne, masywne, łukowate odrzwia, które najwidoczniej drażniły miejscową klasę robotniczą swoim wybitnie nieamerykańskim stylem. Odłamki fasady raniły pięcioro przechodniów (żaden z poszkodowanych nie był Żydem), lecz poza tym więcej ofiar nie odnotowano.
Читать дальше