– On taki był, odkąd skończył dziesięć lat, i zostanie taki do śmierci.
Poza sobotami i niedzielami rano nie widywaliśmy właściwie ojca tego lata. Matka – przeciwnie, była teraz stale w domu i wymagała, żebyśmy z Sandym meldowali się u niej w południowej przerwie na lunch, a potem po lekcjach; nie mieliśmy więc kiedy oddalać się zbytnio od domu, a wieczorami nie wolno nam było zapuszczać się poza oddalone o przecznicę szkolne boisko. Matka albo bardzo się pilnowała, albo rzeczywiście zawarła chwilowe przymierze ze swoim smutkiem, bo chociaż ojciec zarabiał dużo mniej niż kiedyś i budżet domowy wymagał drastycznych cięć, to nie było po niej widać śladu nieprawdopodobnych kłopotów, z jakimi się zmagała przez ostatni rok. Swoją odporność zawdzięczała w dużej mierze powrotowi do zajęć, które dawały jej znacznie więcej satysfakcji niż sprzedaż sukienek – nie gardziła pracą w domu towarowym, ale uważała ją za bezsensowną w porównaniu z tym, czym normalnie zajmowała się na co dzień. O tym, że matka nadal przeżywa kłopoty, przekonywałem się w dniach, gdy przychodziły listy od Estelle Tirschwell z relacjami o życiu jej rodziny w Winnipeg. Codziennie, wracając na lunch, wyjmowałem pocztę ze skrzynki przy furtce i niosłem na górę, a jeżeli wśród listów znalazła się koperta z kanadyjskim znaczkiem, matka natychmiast siadała przy kuchennym stole, przy którym Sandy i ja jedliśmy kanapki, i czytała list po cichu, dwa razy, po czym składała go i chowała do kieszeni fartucha, by przeczytać jeszcze z dziesięć razy, zanim przekazała go ojcu, kiedy wstał, żeby jechać na rynek – list dla ojca, ostemplowane kanadyjskie znaczki dla mnie, na początek nowej kolekcji.
Koledzy Sandy’ego weszli nagle w wiek zainteresowania dziewczętami – nastolatkami z tej samej szkoły, które dobrze znali, ale nigdy wcześniej nie przyglądali im się z tak chciwą ciekawością. Sandy razem z innymi przesiadywał od rana do wieczora na boisku, gdzie organizowano wakacyjne zajęcia. Ja też tam chodziłem, zawsze z nieodłącznym Seldonem. Obserwowałem brata z mieszanymi uczuciami niepokoju i zachwytu – jakby został kieszonkowcem albo zawodowym naciągaczem. Sadowił się na ławce w pobliżu stołu pingpongowego, gdzie najchętniej zbierały się dziewczyny, i szkicował ołówkiem portrety najatrakcyjniejszych panienek – te, oczywiście, zawsze chciały obejrzeć swoje podobizny, dzięki czemu Sandy miał duże szanse przed wieczorem oddalić się z rozmarzoną miną z boiska, prowadząc za rękę którąś z koleżanek. Jego wielki talent uwodzicielski nie marnował się już w działalności propagandowej na rzecz Zwykłych Ludzi ani w obcinaniu tytoniowych liści dla Mawhinneya, lecz rozkwitał w otoczeniu dziewcząt. Albo ekscytacja świeżym doznaniem pożądania przemieniła jego życie z tą samą niewiarygodną szybkością, co pobyt w Kentucky, i mając lat czternaście i pół, mój brat narodził się na nowo w wyniku eksplozji hormonalnej, albo też, w co wierzyłem – mając skłonność do przypisywania mu omnipotencji – podrywanie dziewczyn było dla niego czystą rozrywką, formą zabijania czasu aż do chwili, gdy… Zawsze podejrzewałem, że w życiu Sandy’ego dzieje się znacznie więcej, niż jestem w stanie zrozumieć, a tymczasem on sam, mimo chojrackiej postawy przystojniaka, nie miał zielonego pojęcia, dlaczego dziewczyny tak lecą na jego przynętę. Żydowski farmer tytoniowy spod znaku Lindbergha odkrył nagle istnienie kobiecych piersi i stał się zwyczajnym nastolatkiem.
Moi rodzice przypisywali ten szał latania za dziewczynami młodzieńczej zuchwałości, „zbuntowaniu”, zastępczej manifestacji niezależności po wymuszonym wycofaniu się Sandy’ego ze sprawy Lindbergha, toteż skłonni byli go uważać za stosunkowo nieszkodliwy. Za to matka jednej z dziewcząt była najwyraźniej innego zdania, bo zadzwoniła do nas do domu. Kiedy ojciec wrócił z pracy, matka odbyła z nim długą konferencję za zamkniętymi drzwiami sypialni, a potem ojciec, za tymi samymi drzwiami, przeprowadził poważną rozmowę z moim bratem – w rezultacie Sandy otrzymał zakaz oddalania się od domu do końca tygodnia. Ale przecież nie mogli go więzić na Summit Avenue przez całe lato, toteż wkrótce powrócił na boisko i dalej pewną ręką szkicował ładne dziewczyny, a cokolwiek pozwalały mu one robić z rękami, gdy zostawali sam na sam – nie mogło to być nic bardzo zdrożnego, zważywszy na totalną ignorancję ówczesnych ósmoklasistów w sprawach seksu – nie docierało do rodziców panienek, obyło się więc bez kolejnych telefonów z pretensjami, wymagających interwencji moich rodziców, którzy i tak już mieli dość kłopotów.
Seldon. Seldon to były moje wakacje. Seldon zaglądający mi z bliska w oczy jak pies i znajome od zawsze dzieciaki, które przezywały mnie Śpiochem i paradowały przede mną jak zombie, z wyciągniętymi do przodu rękami, sztywnym, ciężkim krokiem, mającym naśladować mój lunatyczny marsz do sierocińca, a kiedy wybijałem piłkę podczas gry w baseball, cała drużyna skandowała: „Teraz kopa!”.
Wielki piknik na koniec lata, który odbywał się zawsze w dniu Święta Pracy w rezerwacie South Mountain, został odwołany, ponieważ wszyscy przyjaciele moich rodziców z Metropolitan powyjeżdżali już z Newark razem ze swoimi synami, aby od września, czyli od początku roku szkolnego, osiedlić się w nowych miejscach, rozsianych po całym kraju. Przez całe lato jedna rodzina po drugiej przyjeżdżała do nas w soboty, żeby się pożegnać. Było to straszne dla moich rodziców, którzy jako jedyni z lokalnej grupy pracowników Metropolitan wyznaczonych do przesiedlenia w ramach akcji Osadnictwo 42 postanowili nie ruszać się z miejsca. Wyjeżdżali ich najbliżsi przyjaciele, a te upalne sobotnie popołudnia, kiedy dorośli z płaczem ściskali się na ulicy, obserwowani przez zbite z pantałyku dzieciaki – te popołudnia kończące się zawsze jednakowo: my czworo zostajemy i machamy na pożegnanie z krawężnika przed domem, a matka woła za odjeżdżającym autem: „Tylko nie zapomnijcie napisać!” – były dla mnie najprzykrzejszy-mi w życiu, gdyż widziałem wtedy naszą bezradność i przeczuwałem początek zniszczenia naszego świata. Uświadamiałem sobie też, że mój ojciec jest najbardziej uparty z wszystkich znajomych mężczyzn, beznadziejnie przykuty do własnego instynktu i jego wygórowanych żądań. Wtedy dopiero zrozumiałem, że ojciec rzucił pracę nie tylko ze strachu przed tym, co mogło nas spotkać, gdybyśmy tak jak inni zgodzili się na przesiedlenie, ale głównie dlatego, że – na swoje szczęście czy nieszczęście – nigdy nie poddawał się w konfrontacji z brutalną siłą, którą uważał za skorumpowaną; w tym zaś wypadku odmówił i ucieczki do Kanady, za którą optowała matka, i ugięcia się przed ewidentnie niesprawiedliwym nakazem rządu. Istniały dwa typy silnych mężczyzn: tacy jak stryj Monty i Abe Steinheim, bezwzględnie zbijający forsę, i tacy jak mój ojciec, bezwzględnie wierni idei fair play.
– Chodźcie – powiedział ojciec, próbując rozweselić nas w sobotnie popołudnie, gdy ostatnia z sześciu przesiedlanych rodzin zniknęła, bezpowrotnie, jak sądziliśmy, na horyzoncie. – Chodźcie, chłopcy. Zapraszam was na lody.
Wszyscy czworo poszliśmy do drogerii z kawiarenką na Chancellor Avenue, której właściciel, aptekarz, był jednym z najstarszych klientów ubezpieczeniowych ojca. Latem było tam na ogół przyjemniej niż na ulicy: markizy osłaniały witryny z małych szybek przed rażącymi promieniami słońca, a pod sufitem poskrzypywał z cicha trójramienny wentylator. Usiedliśmy w przytulnym boksie i zamówiliśmy lody, a mama, która mimo namów ojca nie mogła jeść, przynajmniej wreszcie otarła łzy. Nasza przyszłość była, bądź co bądź, równie niepewna, jak przyszłość naszych skazanych na banicję przyjaciół, więc siedzieliśmy w półmrocznym chłodzie drogerii, łyżeczka po łyżeczce konsumując lody, oniemiali nagle i kompletnie wyczerpani, aż w końcu matka podniosła oczy znad papierowej serwetki, którą darła na równiutkie paski, i z cierpkim, bladym uśmiechem kogoś, kto wypłakał już wszystkie łzy, powiedziała do ojca:
Читать дальше