– Jak to zrobiłeś? – spytałem.
– Otworzyłem – powiedział Seldon.
– Ale jak? Wzruszył ramionami.
– Popchnąłem. Zwyczajnie popchnąłem. Cały czas były otwarte. Wtedy rozryczałem się na dobre, a pani Wishnow tuliła mnie w objęciach, pocieszając:
– Nic się nie stało. Takie rzeczy się zdarzają. Każdemu mogło się to przytrafić.
– Było otwarte, mamo – powiedział Seldon.
– Ćśśś – uciszyła go. – Ćśśś. To nieważne.
Potem weszła do łazienki, zakręciła zimną wodę, która wciąż lała się do wanny, bez problemu otworzyła szafkę, wyjęła z niej czysty ręcznik i wytarła mi włosy, twarz i kark, przez cały czas perswadując łagodnie, że to drobiazg, że takie rzeczy zdarzają się ludziom bez przerwy.
Ale to było dużo wcześniej, nim wszystko się popsuło.
Kampania poprzedzająca wybory do Kongresu rozpoczęła się o ósmej rano we wtorek, nazajutrz po Święcie Pracy: Walter Winchell stanął na skrzynce po mydle u zbiegu Broadwayu i Czterdziestej Drugiej Ulicy – na pamiętnym skrzyżowaniu, gdzie wcześniej, z wysokości tej samej drewnianej skrzynki, ogłosił swoją kandydaturę na prezydenta – i wyglądał w świetle dziennym dokładnie tak, jak na prasowych zdjęciach, ukazujących go w studio radiowym NBC podczas nadawania niedzielnej audycji o dziewiątej: bez marynarki, w koszuli z podwiniętymi rękawami, rozluźnionym krawacie i zsuniętym na tył głowy filcowym kapeluszu, który był znakiem rozpoznawczym rasowych reporterów. Nie minęło parę minut, a trzeba było wezwać pół tuzina konnych policjantów New York City, aby pokierowali ruchem pojazdów, gdyż zewsząd ciągnęły tłumy ludzi pracy, żądne widoku sławnego skandalisty na żywo. Ledwie się rozniosło, że mówca z megafonem to nie kolejny nudziarz z Biblią w garści, wieszczący zgubę grzesznej Ameryce, tylko bywalec Klubu Stork, do niedawna najbardziej wpływowy komentator radia i sławetny felietonista brukowej prasy, liczba gapiów wzrosła z setek do tysięcy – blisko dziesięć tysięcy łudzi, jak doniosły później gazety, powysiadało z metra i autobusów, zwabione magią oryginała o niewyparzonej gębie.
– Tchórze z rozgłośni – grzmiał Winchell – i chuligani zbijający grube miliardy na wydawaniu prasy, kontrolowani przez gang Lindbergha z Białego Domu, wmawiają wam, że Winchell wyleciał z pracy, bo krzyczał „Pożar!” w zatłoczonym teatrze. Tymczasem Winchell nie krzyczał „Pożar!”, tylko „Faszyzm!” – i dalej krzyczy to samo. Faszyzm! Faszyzm! Będę krzyczał „Faszyzm!” przed każdym zgromadzeniem Amerykanów, dopóki zdradziecka prohitlerowska partia Herr Lindbergha nie zostanie usunięta z Kongresu w dniu wyborów. Hitlerowcy mogą mi odebrać mikrofon, co już, jak wiecie, zrobili. Mogą mi odebrać miejsce na felieton w gazecie, i to też zrobili. A jeśli, nie daj Boże, Ameryka stanie się krajem faszystowskim, bojówki szturmowe Lindbergha będą mnie mogły zamknąć w obozie koncentracyjnym – i zrobią to niechybnie. Was też mogą pozamykać w obozach koncentracyjnych, żeby wam zamknąć usta. Mam nadzieję, że dzisiaj wszyscy już to doskonale wiecie. Ale nasi domorośli hitlerowcy nie są w stanie odebrać nam miłości do Ameryki. Mojej i waszej miłości do Ameryki. Mojego i waszego umiłowania demokracji. Mojego i waszego umiłowania wolności. Nie mogą – chyba że potulni i strachliwi naiwniacy pozwolą im jeszcze raz wrócić do Waszyngtonu – odebrać nam potęgi urny wyborczej. Hitlerowski spisek przeciwko Ameryce musi zostać udaremniony! Przez ciebie, obywatelu i obywatelko Nowego Jorku! Przez wolność miłujących mieszkańców tego wspaniałego miasta, którzy pójdą do wyborów we wtorek, trzeciego listopada roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego!
Przez cały dzień – a był to ósmy sierpnia czterdziestego drugiego roku – aż do wieczora, Winchell przemawiał ze swojej skrzynki po mydle w strategicznych punktach Manhattanu, od Wall Street, gdzie go prawie całkiem zignorowano, przez Małe Włochy, gdzie został zakrzyczany, przez Greenwich Village, gdzie go wyśmiano, przez Garment District, gdzie jego wystąpienie przerywały wiwaty, przez Upper West Side, gdzie Rooseveltowscy Żydzi przyjęli go jak swego zbawcę, aż po usytuowany na północy Harlem, gdzie spośród kilkuset Murzynów, którzy zebrali się na rogu Lenox Avenue i Sto Dwudziestej Piątej Ulicy, paru śmiało się głośno i paru klaskało, ale większość manifestowała pełen niechęci dystans, dając mówcy do zrozumienia, że aby pokonać ich antypatie, musiałby wstawić całkiem inną gadkę.
Trudno było ocenić, jaki wpływ wywarł Winchell tego dnia na ogół elektoratu. Według jego byłej gazety, Hearstowskiego „Daily Mirror”, nachalne próby pozyskania oddolnego poparcia dla zamierzonego na skalę ogólnokrajową planu wyrugowania Partii Republikańskiej z Kongresu były niczym więcej jak populistyczną sztuczką – łatwym do przewidzenia narcystycznym kuglarskim popisem bezrobotnego felietonisty brukowców, który nie może znieść usunięcia ze sceny – zwłaszcza że ani jeden demokratyczny kandydat do Kongresu z Manhattanu nie pojawił się w zasięgu głosu tuby Winchella. Jeśli nawet niektórzy z nich toczyli w tym samym czasie własną kampanię wyborczą, to trzymali się z dala od miejsc, w których Winchell uporczywie powtarzał swój wielki polityczny błąd, łącząc nazwisko Adolfa Hitlera z nazwiskiem amerykańskiego prezydenta, wciąż idealizowanego przez cały świat za heroiczne wyczyny, szanowanego nawet przez Führera i uwielbianego przez znaczną większość współobywateli jako narodowe bożyszcze, gwarant pokoju i dobrobytu. W krótkim, uszczypliwym artykule wstępnym, zatytułowanym Stara śpiewka, „New York Times” wyciągał jeden prosty wniosek z ostatnich „samochwalczych gierek” Winchella: „Do niczego nie ma Walter Winchell równie wielkiego talentu, jak do siebie samego”.
Winchell spędził po jednym dniu w czterech pozostałych dzielnicach miasta, a w następnym tygodniu przeniósł się do Connecticut. Chociaż wciąż brakowało demokratycznego kandydata, który zechciałby podłączyć swoją kampanię pod jego płomienną retorykę, nie zrażał się, tylko dalej ustawiał swoją skrzynkę po mydle przed bramami fabryk w Bridgeport oraz u wejścia do stoczni w New London, i w zsuniętym na tył głowy kapeluszu, z rozluźnionym krawatem, krzyczał do tłumów: „Faszyzm! Faszyzm!”. Z przemysłowego Connecticut na wybrzeżu udał się na północ, do robotniczych enklaw Providence, po czym z Rhode Island pojechał do fabrycznych miast południowo-wschodniego Massachusetts, by przemawiać do małych grupek słuchaczy na rogach ulic w Fali River, Brockton i Quincy, zawsze z tym samym ferworem, który zademonstrował w swoim pierwszym wystąpieniu na Times Square. Z Quincy udał się do Bostonu, gdzie planował spędzić trzy dni, podążając przez irlandzki Dorchester i Boston Południowy aż do włoskiej dzielnicy North End. Jednak już pierwszego popołudnia w Bostonie Południowym, na rojnym Perkins Square, kilkuosobowa grupka krzykliwych oponentów, którzy wyśmiewali go jako Żyda, odkąd opuścił rodzinny Nowy Jork – tracąc zarazem policyjną ochronę, gwarantowaną mu przez Fiorella La Guardię, anty lindberghowskiego burmistrza z Partii Republikańskiej – rozrosła się w wielką bandę, wymachującą własnej produkcji plakatami, przypominającymi transparenty i symbole zdobiące wiece Bundu w Madison Square Garden. Ledwie Winchell otworzył usta, aby przemówić, przedarł się do niego osobnik z płonącym krzyżem, gotów podpalić skrzynkę oratora, a potem oddano dwa strzały w powietrze – nie wiadomo, czy jako sygnał dla wichrzycieli, czy o-strzeżenie dla „żydojorskiego” wysłannika, czy może jako jedno i drugie. W pejzażu starego, ceglanego miasta, pełnego prywatnych sklepików, tramwajów, rozłożystych drzew i małych domków, zwieńczonych jeszcze wówczas, przed epoką telewizji, jedynie wieżycami kominów, w Bostonie, gdzie Wielkiemu Kryzysowi nigdy nie było końca, pomiędzy witrynami świętych przybytków każdej amerykańskiej głównej ulicy – lodziarni, fryzjera męskiego, apteki – nieopodal ciemnej, strzelistej sylwety kościoła Świętego Augustyna, uzbrojeni w pałki chuligani ruszyli tłumnie naprzód, wrzeszcząc: „Zabić go!” – i w ten to sposób, dwa tygodnie po inauguracji w pięciu nowojorskich dzielnicach, kampania Winchella, zgodnie z jego przewidywaniami, rozpętała się na dobre. Nareszcie zdołał Winchell obnażyć całą Lindberghowską farsę, ujawnić podłoże ujmującej łagodności prezydenta, z całą jego nagą brutalnością.
Читать дальше