List nosił podpis: „Rabin Lionel Bengelsdorf, Dyrektor Organizacji Asymilacji Amerykańskiej, Departament Spraw Wewnętrznych, Waszyngton, D. C. ”.
Winchell odpowiedział na to felietonem na łamach „Daily Mirror”, nowojorskiej gazety należącej do najbogatszego amerykańskiego wydawcy, Williama Randolpha Hearsta, właściciela około trzydziestu prawicowych dzienników, sześciu popularnych magazynów oraz King Features, gdzie Winchella czytały kolejne miliony odbiorców. Hearst gardził sympatiami politycznymi Winchella, a zwłaszcza jego gloryfikacją FDR, i zwolniłby go z posady już przed laty, gdyby nie to, że ci sami nowojorczycy, za których pięciocentówki „Mirror” współzawodniczył w popularności z „Daily News”, uwielbiali rynsztokowy styl swojego felietonisty, łączący chamskie krytykanctwo z przesłodzonym patriotyzmem. Według Winchella, rzeczywistym powodem ostatecznego zwolnienia go przez Hearsta były nie tyle zadawnione animozje między felietonistą a wydawcą, ile naciski Białego Domu, którym nawet taki bezwzględny krezus jak Hearst nie śmiał się przeciwstawić w obawie przed konsekwencjami.
„Lindberghowscy faszyści – zaczynał się typowo buńczuczny felieton niereformowalnego Winchella, opublikowany w kilka zaledwie dni po wyrzuceniu go z radia – przypuścili otwarty nazistowski atak na wolność słowa. Dzisiaj Winchell stał się wrogiem, którego trzeba uciszyć… Winchell «podżegacz wojenny», «kłam-ca», «panikarz», «komuch», «żydowina». Dzisiaj Wasz niżej podpisany, jutro każdy inny dziennikarz i reporter, który ośmieli się powiedzieć prawdę o faszystowskim spisku uknutym w celu zniszczenia amerykańskiej demokracji. Honorowi Aryjczycy w rodzaju rąbniętego rabina Lizusa Lionela B. i nadętych właścicieli strachliwego «New York Timesa» nie są pierwszymi superkulturalnymi żydowskimi Quislingami, którzy się płaszczą przed antysemickim panem, bo wrodzona subtelność nie pozwala im walczyć tak, jak walczy Winchell… nie będą też ostatnimi. A błazny od Jergensa nie są pierwszymi tchórzami z wielkiej korporacji, która wdaje się w gierki z dyktatorską machiną kłamstw, rządzącą teraz tym krajem… i też nie będą ostatnimi”.
Za to powyższy felieton – w którym Winchell wyliczył jeszcze około piętnastu swoich osobistych wrogów, kwalifikujących się do grona wiodących faszystowskich kolaborantów Ameryki – był, jak się okazało, jego ostatnim.
Trzy dni później, odwiedziwszy Hyde Park i upewniwszy się, że FDR nie zamierza wychodzić z politycznego cienia i ubiegać się o trzecią kadencję, Winchell ogłosił swoją kandydaturę na prezydenta Stanów Zjednoczonych w następnych wyborach powszechnych. Wcześniej za kandydatów uważano sekretarza stanu Roosevelta, Cordella Hulla, byłego sekretarza rolnictwa i kandydata na wiceprezydenta w roku czterdziestym Henry’ego Wallace’a, Rooseveltowskiego szefa generalnego poczty i przewodniczącego Partii Demokratycznej Jamesa Farleya, sędziego Sądu Najwyższego Williama O. Douglasa oraz dwóch umiarkowanych demokratów nienależących do ekipy Nowego Ładu – byłego gubernatora Indiany Paula V. McNutta i senatora Scotta W. Lucasa z Illinois. Krążyła też niepotwierdzona pogłoska (propagowana, a być może i sfabrykowana przez Winchella w czasach, gdy zbijał on jeszcze osiemset tysięcy dolarów rocznie na rozprzestrzenianiu niepotwierdzonych pogłosek), że gdyby konwencja zakończyła się patem – co łatwo mogło się zdarzyć przy tak bladej ofercie kandydatów – wówczas na scenę wkroczyłaby Eleanor Roosevelt, która silnie zaznaczyła swoją obecność polityczną i dyplomatyczną podczas dwóch kadencji prezydenckich męża i wciąż cieszyła się wielką popularnością z racji swej elokwencji i arystokratycznej rezerwy, zarówno wśród liberalnych zwolenników partii, jak i wśród licznych kpiarzy z wrogiej jej prasy prawicowej. Miałaby wystąpić niespodziewanie, jak Lindbergh na konwencji republikanów w czterdziestym roku, i jednogłośnie, w brawurowym stylu, uzyskać nominację. Lecz odkąd Walter Winchell podjął wyścig wyborczy jako pierwszy z demokratów, i to z niemal trzydziestomiesięcznym wyprzedzeniem wyborów roku czterdziestego czwartego, a nawet przed śródkadencyjnymi wyborami do Kongresu – za to natychmiast po awanturze związanej z usunięciem go z zawodu w ramach „czystki”, przeprowadzonej przez „silne ramię stosującej taktykę puczu faszystowskiej bandy z Białego Domu” (jak sam, ogłaszając się kandydatem, określił swoich wrogów i ich metodę) – eks-felietonista plotkarskich gazet stał się nagle chłopcem do bicia, jedynym demokratą o powszechnie znanym nazwisku, który miał czelność grubiańsko znieważyć tak ukochanego pupila narodu jak Lindy.
Republikańscy przywódcy nie zniżyli się do potraktowania Winchella serio, podejrzewając, że albo wieczny gwiazdor odgrywa samochwalczą komedię dla wyciągnięcia forsy z małej grupki zawziętych bogatych demokratów, albo wystawiony został na wabia przez FDR (a być może przez jego ambitną żonę), żeby ożywić, a zarazem wysondować ukryte antylindberghowskie nastroje, o ile takowe panowały jeszcze w społeczeństwie, które, według sondaży, popierało Lindbergha w rekordowej liczbie osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu procent wszystkich grup i kategorii wyborców, z wyjątkiem Żydów. Winchell, mówiąc krótko, był żydowskim kandydatem, a sam reprezentował najpośledniejszy typ Żyda, niepodobny w niczym do luminarzy ekskluzywnego grona kulturalnych, dystyngowanych żydowskich demokratów w rodzaju zamożnego przyjaciela Roosevelta, Bernarda Barucha, bankiera i gubernatora Nowego Jorku Herberta Lehmana czy emerytowanego od niedawna sędziego Sądu Najwyższego, Louisa Brandeisa. Jakby sam fakt, że jest człowiekiem bez ogłady, ucieleśniającym wszystkie niemal wulgarne cechy, z racji których Żydzi byli źle widziani w lepszych sferach towarzyskich i finansowych Ameryki, nie wystarczył, aby jego występ na scenie politycznej uznano za kuriozalną impertynencję – wszędzie poza licznie zamieszkanymi przez Żydów obrzeżami Nowego Jorku – Winchell miał jeszcze reputację strasznego cudzołożnika i kobieciarza, lubującego się zwłaszcza w uwodzeniu długonogich panienek z rewii i wiodącego bogate życie nocne wśród rozwiązłych sław Hollywoodu i Broadwayu, z którymi pijał do rana w nowojorskim Klubie Stork, ściągając na siebie anatemę porządnych rzesz społeczeństwa. Jego kandydatura była jednym wielkim żartem, i tak ją właśnie potraktowali republikanie.
Ale na naszej ulicy nie rozprawiało się w tym tygodniu o niczym innym, jak o wyrzuceniu Winchella z pracy i jego natychmiastowej rezurekcji w roli kandydata na prezydenta. Po blisko dwóch latach niepewności, czy uwierzyć w najgorsze, czy raczej skupić się na wymogach życia codziennego i bezradnie przyjmować wszelkie plotki na temat rządowych planów wobec Żydów, bez możliwości uzasadnienia zarówno własnej paniki, jak i stoickiego spokoju wobec bezwzględnych faktów – po nieznośnie długiej udręce nasi rodzice byli tak spragnieni iluzji, że gdy wieczorami rozstawiali leżaki w przydomowych alejkach, żeby razem usiąść i pogadać, natychmiast zaczynała się wciąż ta sama zgadywanka, która potrafiła trwać godzinami: Kto będzie wiceprezydentem u boku Winchella? Kogo Winchell powoła do rządu? A kogo do Sądu Najwyższego? Kto okaże się większym przywódcą: FDR czy Walter Winchell? Dorośli snuli tysięczne fantazje, a ich nastrój udzielał się najmniejszym dzieciakom, które podrygiwały w kółko, skandując: „Wil-czek na pre-zy-den-ta… Wil-czek na pre-zy-den-ta”. Jasne, że żaden Żyd nie mógł zostać wybrany na prezydenta – a zwłaszcza taki pyskaty Żyd jak Winchell. Nawet ja, chociaż byłem taki mały, uważałem to za oczywiste – jakby stało zapisane w amerykańskiej Konstytucji. A jednak nawet ten niepodważalny pewnik nie powstrzymał dorosłych przed wyrzeczeniem się zdrowego rozsądku i przeniesieniem na jeden lub dwa wieczory w krainę iluzji, w której oni sami i ich dzieci byli rodowitymi obywatelami Raju.
Читать дальше