Nie pamiętam nic od momentu, gdy wymknąłem się z domu ruszyłem pustą ulicą w stronę sierocińca, do chwili przebudzeni nazajutrz, gdy w nogach łóżka zobaczyłem posępnych rodziców a doktor, bardzo zajęty wyciąganiem mi z nosa jakiejś rurki, powie dział, że leżę w szpitalu Beth Israel i chociaż może mnie teraz strasz nie boleć głowa, to wszystko będzie dobrze. Głowa faktycznie mnie bolała, wprost nie do wytrzymania, ale przyczyną bólu nie był ucisk skrzepu na mózg – czego obawiali się lekarze, gdy znaleziono mnie krwawiącego i nieprzytomnego – ani też uszkodzenie tkanki mózgowej. Prześwietlenie wykluczyło pęknięcie czaszki, a w badaniu neurologicznym nie stwierdzono uszkodzenia nerwów. Poza trzycalowym rozcięciem, wymagającym osiemnastu szwów, które mi zdjęto po tygodniu, i poza tym, że nie pamiętałem uderzenia, nic mi nie dolegało. Rutynowe wstrząśnienie mózgu – stwierdził doktor. Tylko ono spowodowało ból i amnezję. Pewnie nigdy nie przypomnę sobie, że kopnął mnie koń, ani jak do tego doszło – ale to, zdaniem lekarza, też było typowe. Poza tym moja pamięć nie szwankowała. Całe szczęście. Doktor powtórzył to kilkakrotnie, lecz w mojej obolałej głowie słowa te odbijały się szyderczym echem.
Zatrzymali mnie na obserwację na cały dzień i noc – wybudzając co godzina, abym znów nie zapadł w śpiączkę – a następnego dnia rano zostałem wypisany, z poleceniem ograniczenia aktywności fizycznej na jakiś tydzień lub dwa. Matka wzięła wolne z pracy, żeby siedzieć przy mnie w szpitalu, więc mogła mnie od razu zabrać do domu autobusem. Ponieważ ból głowy dokuczał mi nieprzerwanie przez co najmniej dziesięć następnych dni i nic nie dawało się na niego poradzić, nie chodziłem do szkoły – poza tym jednak wszystko było ze mną w porządku, a to głównie dzięki Seldonowi, który widział z daleka niemal wszystko, czego nie mogłem sobie przypomnieć. Gdyby Seldon nie wymknął się z łóżka, słysząc, że schodzę po tylnych schodach, i nie podążył w ślad za mną przez Summit Avenue, a potem przez gimnazjalne boisko aż pod płot sierocińca od strony Goldsmith Avenue, i dalej, przez nie-zaryglowaną furtkę, do zagajnika na terenie sierocińca, pewnie leżałbym tam nieprzytomny, w jego ubraniu, aż wykrwawiłbym się na śmierć. Seldon pognał z powrotem do domu, zbudził moich rodziców, którzy natychmiast wezwali pogotowie, wsiadł z nimi do samochodu i pokazał drogę do miejsca, gdzie leżałem. Zbliżała się godzina trzecia w nocy, było kompletnie ciemno. Matka uklękła przy mnie na wilgotnej ziemi i przyniesionym z domu ręcznikiem tamowała krew, a tymczasem ojciec okrył mnie starym kocem wyciągniętym z bagażnika, żebym nie zmarzł do przyjazdu karetki. Rodzice zorganizowali akcję ratunkową, ale to Seldon uratował mi życie.
Podobno wystraszyłem dwa tamtejsze konie, gdy zdezorientowany, potykając się w ciemności, szukałem wyjścia z zagajnika na pole uprawne – a kiedy zacząłem przed nimi uciekać z powrotem między drzewa, w stronę ulicy, jeden z koni stanął dęba, ja potknąłem się i upadłem, a drugi koń, galopując, trącił mnie kopytem w tył głowy. Rozemocjonowany Seldon tygodniami relacjonował mi (i, oczywiście, całej szkole) szczegóły mojej nocnej próby ucieczki z domu i oddania się pod opiekę zakonnic jako dziecko bez rodziny – w swoich relacjach eksponował zwłaszcza niefortunne zajście z końmi oraz fakt, że on sam, w środku nocy, boso i w piżamie, dwukrotnie przemierzył milę szorstkiego terenu między zagajnikiem sierocińca a naszym domem.
W przeciwieństwie do swojej matki i moich rodziców, Seldon nie mógł nacieszyć się odkryciem, że to nie on w niewyjaśniony sposób „pogubił” ubrania, ale ja skradłem je dla celów ucieczki. Ten niedorzeczny fakt przekonał go o wartości własnego życia, którą wcześniej przeoczył. Opowiadanie o nocnej eskapadzie z dumą zbawcy, a zarazem konspiratora – i pokazywanie komu popadnie pokaleczonych stóp – czyniło Seldona kimś ważnym, przynajmniej we własnych oczach – młodym śmiałkiem, który po raz pierwszy w życiu zasłużył na sławę bohatera, podczas gdy ja byłem zdruzgotany, nie tylko wstydem, trudniejszym do zniesienia i trwającym dłużej niż ból głowy, ale i tym, że mój klaser, mój największy skarb, jedyny przedmiot, bez którego nie wyobrażałem sobie życia, zniknął bez śladu. O tym, że w ogóle zabrałem go z domu, przypomniałem sobie dopiero po powrocie ze szpitala, kiedy ubierając się rano, stwierdziłem brak albumu pod skarpetkami i bielizną. A trzymałem go tam zawsze specjalnie po to, żeby był pierwszą rzeczą, którą widzę, wstając do szkoły. Teraz pierwszą rzeczą, którą rano oglądałem, było puste miejsce po najważniejszej rzeczy, jaka do mnie należała. Straconej i niezastąpionej. Tak samo – a zarazem całkiem inaczej – jak ucięta noga.
– Mamo! – wrzasnąłem. – Mamo! Stało się coś strasznego!
– Co znowu? – Przybiegła przerażona z kuchni do mojego pokoju. – Co się stało?
Myślała, oczywiście, że zacząłem krwawić z zaszytej rany, albo mdleję, albo ból rozsadza mi czaszkę.
– Moje znaczki! – Tyle tylko zdołałem powiedzieć, ale matka sama domyśliła się reszty.
I udała się na poszukiwanie klasera. Sama jedna poszła na teren sierocińca, do zagajnika, na miejsce, gdzie mnie znaleziono, i przeszukała dokładnie całą okolicę, ale nie znalazła ani śladu po albumie – nawet jednego znaczka.
– Jesteś pewien, że je zabrałeś? – spytała po powrocie do domu.
– Tak! Tak! One tam są! Muszą tam być! Nie mogę stracić swoich znaczków!
– Szukałam bardzo dokładnie. Sprawdziłam wszędzie.
– Ale kto mógł je zabrać? Gdzie są? To moje znaczki! Musimy je odnaleźć! To moje znaczki!
Byłem niepocieszony. Wyobrażałem sobie hordę sierot, które znajdują w zagajniku mój klaser i rwą go na strzępy brudnymi łapskami. Widziałem, jak wyciągają znaczki i zjadają je, depczą po nich i całymi garściami spuszczają je do klozetu w swojej ohydnej ubikacji. Sieroty nienawidziły tego klasera, bo nie był ich – nienawidziły go, bo nie miały nic swojego.
Matka, na moją prośbę, nie powiedziała ani mojemu ojcu, ani bratu, co się stało ze znaczkami i z pieniędzmi, które miałem w kieszeni spodni Seldona.
– Kiedy cię znaleźliśmy, miałeś w kieszeni dziewiętnaście i półdolara. Nie wiem, skąd się tam wzięły, i nie chcę wiedzieć. Ten incydent jest zamknięty raz na zawsze. Założyłam ci konto oszczędnościowe w Howard Savings Bank. Zdeponowałam tam tę sumę w twoim imieniu, na przyszłość. – Wręczyła mi książeczkę z moim imieniem i nazwiskiem, oraz czarnym nadrukiem „$19, 50” na stronie wpłat.
– Dziękuję – powiedziałem.
Wtedy matka wyraziła opinię o swoim młodszym synu, której, jak sądzę, nie zmieniła aż po grób:
– Strasznie dziwne z ciebie dziecko. Nigdy nie przypuszczałam. Nie miałam zielonego pojęcia.
To rzekłszy, wręczyła mi mój nóż do rozcinania kopert – miniaturkę muszkietu skałkowego z Mount Vernon. Rękojeść była podrapana, a bagnet lekko wygięty. Matka znalazła nóż tego popołudnia, kiedy, nic mi nie mówiąc, wybiegła z pracy w przerwie na lunch, by jeszcze raz poszukać w zagajniku sierocińca choćby śladu moich znaczków, które ulotniły się jak kamfora.
CZERWIEC 1942 – PAŹDZIERNIK 1942
Winchellowskie zamieszki
W przeddzień odkrycia, że zginęły moje znaczki, dowiedziałem się o rezygnacji ojca z pracy. Parę minut po moim powrocie ze szpitala we wtorek rano ojciec zajechał w przydomową alejkę furgonetką stryja Monty’ego, która miała drewnianą budę, i zaparkował obok samochodu pani Wishnow – właśnie zakończył pierwszą nocną zmianę na targowisku przy Miller Street. Począwszy od tego dnia, od niedzieli wieczorem aż do piątku wracał do domu o dziewiątej, dziesiątej rano, mył się, zjadał porządny posiłek i około jedenastej kładł się spać. Wracając ze szkoły, musiałem uważać, żeby nie trzasnąć drzwiami i nie obudzić go. Po południu, tuż przed piątą, wstawał i jechał z powrotem, bo między szóstą a siódmą na targ zaczynali ściągać farmerzy z towarem, a potem, od dziesiątej wieczór do czwartej rano, przybywali po zakupy handlarze detaliczni, właściciele restauracji i hoteli oraz nieliczni już w mieście uliczni handlarze-wozacy. Cały prowiant ojca na długie noce składał się z przyszykowanego przez matkę termosu kawy i paru kanapek. W niedzielne poranki ojciec odwiedzał swoją matkę u stryja Monty’ego – chyba że Monty przywoził babcię do nas – a resztę dnia przesypiał, i znów musieliśmy być cicho, żeby mu nie przeszkadzać. Ciężkie to było życie, zwłaszcza że czasami ojciec musiał wyjeżdżać grubo przed świtem do farmerów z hrabstw Passaic i Union, od których sam zwoził towar, bo było to bardziej opłacalne dla stryja Monty’ego.
Читать дальше