Uwaga! Wasz reporter ustalił, że stopniowe przesiedlanie – a w przyszłości masowe uwięzienie – amerykańskich Żydów przez Lindberghowskich Aryjczyków było warunkiem, pod którym Hitler zgodził się oszczędzić Wyspy Brytyjskie, odstępując od zmasowanej inwazji na ich obszar przez kanał La Manche. Obaj uwielbiani Führerowie doszli w Islandii do wniosku, że masakrowanie niebieskookich blond Aryjczyków nie ma sensu, o ile nie wymaga tego absolutna konieczność. A konieczność taka pojawi się niechybnie, jeżeli brytyjska faszystowska partia Oswalda Mosleya nie zdoła objąć dyktatorskiej kontroli nad Downing Street 10 przed nastaniem roku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego. Wówczas bowiem rasa panów planuje ostateczne zniewolenie trzystu milionów Rosjan i osadzenie swastyki na wieży moskiewskiego Kremla.
Jak długo, pytam, naród amerykański zamierza znosić akty zdrady ze strony demokratycznie wybranego prezydenta? Jak długo jeszcze Amerykanie zamierzają spać, nie bacząc na to, że ich ukochana Konstytucja darta jest na strzępy przez faszystowską piątą kolumnę republikanów maszerujących pod znakiem krzyża i flagi narodowej? Mówi wasz nowojorski korespondent Walter Winchell! Zostańcie ze mną – za chwilę sensacyjna wiadomość o kolejnych zdradzieckich kłamstwach Lindbergha!
Usłyszymy się niebawem!
Nagle wydarzyły się trzy rzeczy naraz: kojący głos spikera Bena Grauera zaczął wychwalać balsam do rąk, reklamując sponsora programu; w hallu koło drzwi mojego pokoju zadzwonił telefon – co nie zdarzało się nigdy po dziewiątej wieczór; i Sandy dostał ataku agresji. Zwracając się do radia (ale z taką pasją, że ojca aż poderwało z fotela), wykrzykiwał:
– Ty parszywy kłamco! Ty zakłamany kutasie!
– Hola! – zaprotestował ojciec, wpadając do kuchni. – Nie w tym domu. Nie ten język. Dosyć tego.
– Ale jak wy możecie słuchać takiego gówna? Co za obozy koncentracyjne? Nie ma żadnych obozów koncentracyjnych! Co słowo, to kłamstwo – piramidalne bzdury, które mają was omamić! Cały kraj wie, że Winchell to nadęty kabotyn – tylko wy jedni tego nie widzicie.
– A „wy” to niby kto? – spytał ojciec.
– Ja mieszkałem w Kentucky! Kentucky to jeden z czterdziestu ośmiu stanów Ameryki! Żyją tam takie same ludzkie istoty, jak wszędzie! To nie jest obóz koncentracyjny! Ten gość zbija grube miliony, reklamując swój zasrany balsam do rąk – a wy mu wierzycie!
– Zabroniłem ci już używać wulgarnych słów, a teraz zabraniam tego „wy”. Jeszcze jedno „wy”, synu, i poproszę cię, żebyś wyniósł się z domu. Jeżeli wolisz mieszkać w Kentucky niż tutaj, to osobiście zawiozę cię na stację Penn i jedź sobie najbliższym pociągiem. Bo ja doskonale wiem, co znaczy takie „wy”. Ty też wiesz. Wszyscy to wiedzą. Żebyś mi się nie ważył więcej tak mówić w tym domu.
– Moim zdaniem, Walter Winchell bredzi.
– W porządku – odparł ojciec. – Takie jest twoje zdanie i masz do niego prawo. Ale inni Amerykanie są innego zdania. Tak się składa, że miliony Amerykanów słuchają Waltera Winchella w każdą niedzielę wieczór – i są to nie tylko ludzie, których ty i twoja genialna ciotka określacie słowem „wy”. Program Winchella wciąż należy do najpopularniejszych audycji radiowych. Franklin Roosevelt zdradzał Walterowi Winchellowi informacje, których nigdy ni udzieliłby innemu dziennikarzowi. I posłuchaj mnie dobrze: to są fakty.
– Kiedy ja nie mogę cię słuchać. Jak mam cię słuchać, kiedy mi opowiadasz o „milionach” ludzi? Te miliony ludzi to zwyczajni idioci!
Tymczasem matka odebrała telefon w hallu. Teraz, leżąc w łóżku, słyszałem także jej głos. Tak – powiedziała, oczywiście, że słuchają Winchella. Tak, to straszne, gorsze, niż sądzili, ale przynajmniej wreszcie prawda wyszła na jaw. Tak, Herman zadzwoni zaraz po audycji.
Odbyła cztery takie rozmowy, jedną po drugiej, ale kiedy telefon zadzwonił po raz piąty, nie zerwała się, żeby go odebrać, chociaż z pewnością telefonowała kolejna osoba z grona ich znajomych, wstrząśnięta rewelacjami Winchella – matka nie odebrała, bo reklama właśnie się skończyła i z powrotem usiedli wraz z ojcem przy odbiorniku w stołowym pokoju. A Sandy był już w sypialni, gdzie ja udawałem, że śpię, i szykował się do łóżka przy nocnej lampce – małej lampce z pneumatycznym wyłącznikiem, którą zbudował sam, od początku do końca, na szkolnej lekcji prac ręcznych, w czasach kiedy był po prostu uzdolnionym artystycznie chłopcem, pochłoniętym tym, co potrafi stworzyć zręcznymi palcami, i, Bogu dzięki, nieskażonym walką polityczną.
Nasz telefon nie był w ciągłym użyciu o tak późnej porze od śmierci babci, czyli od paru lat. Dopiero przed jedenastą ojciec skończył oddzwaniać do wszystkich, a potem jeszcze godzinę spędził z mamą w kuchni, gdzie naradzali się cicho, zanim w końcu poszli spać. Odczekałem jeszcze dwie godziny, żeby mieć pewność, że rodzice zasnęli, a mój brat w łóżku obok nie gapi się już w sufit, tylko też śpi – dopiero wówczas mogłem bezpiecznie wstać i, nie-spostrzeżony przez nikogo, przekraść się do tylnych drzwi, otworzyć zamek i wymknąć się z mieszkania, a potem zejść po schodach do piwnicy i po ciemku, boso, trafić po wilgotnej posadzce do składziku.
Nie kierował mną ani nagły impuls, ani histeria, w mojej decyzji nie było cienia melodramatyzmu, nie dostrzegałem w niej też braku rozwagi. Później ludzie nie mogli wyjść z podziwu, że pod zewnętrzną powłoką posłusznego, dobrze ułożonego czwartoklasisty krył się tak zdumiewająco nierozważny mały fantasta. Ja nie bawiłem się w odgrywanie ról ani nie popełniałem psoty dla samej psoty. Podchody z Earlem Axmanem okazały się cennym treningiem, który teraz wykorzystywałem w zgoła innym celu. Absolutnie nie czułem, że pogrążam się w szaleństwie – nawet kiedy w ciemnej piwnicy przebierałem się z piżamy w spodnie Seldona, odpędzając myślami ducha jego ojca i starając się nie bać pustego wózka inwalidzkiego Alvina. Powodowała mną wyłącznie determinacja przeciwstawienia się katastrofie, której nasza rodzina i znajomi nie mogli już uniknąć – a zapewne i przeżyć. Później rodzice mówili: „On nie wiedział, co robi”, a oficjalnym wyjaśnieniem mojego postępku stało się „lunatyczenie”. A ja przecież byłem doskonale przytomny i miałem pełną jasność co do motywacji swoich działań. Niejasna była dla mnie tylko ich skuteczność. Któryś z moich nauczycieli zasugerował, że cierpiałem na „iluzję wielkości”, wywołaną szkolnymi lekcjami o Podziemnym Szlaku, zorganizowanym przed wojną secesyjną dla umożliwienia niewolnikom z Południa przedostania się na wolną Północ. Nic z tych rzeczy. Nie byłem ani trochę podobny do Sandy’ego, w którym splot wydarzeń obudził gwałtowne pragnienie działania na wielką skalę i wzniesienia się na wyżyny historii. Ja nie chciałem mieć z historią nic wspólnego. Chciałem działać na jak najmniejszą skalę. Chciałem być sierotą.
Jednej tylko rzeczy nie mogłem porzucić – klasera ze znaczkami. Gdybym miał pewność, że nic się z nim nie stanie po moim odejściu, może nie cofnąłbym się w ostatniej chwili do komody, nie otworzył jak najciszej szuflady i nie wyjął klasera spod skarpetek i bielizny, gdzie zawsze spoczywał. Ale nie mogłem znieść myśli, że ktoś go może zniszczyć, wyrzucić albo, co najgorsze, oddać w całości jakiemuś innemu chłopcu. Wziąłem więc album pod pachę, a przy okazji zabrałem także nóż do otwierania kopert – nóż w kształcie muszkietu, zakupiony w Mount Vernon, którego bagnetem rozcinałem schludnie jedyne adresowane do mnie listy (nie licząc kartek urodzinowych) – pakiety „potwierdzeń”, przysyłany regularnie przez „największą w świecie firmę filatelistyczną” H. E. Harris & Co., z adresem zwrotnym: Boston 17, Massachusetts.
Читать дальше