– Bez opieki osoby dorosłej? Nie ma mowy – powiedziała bileterka.
– Jestem sierotą – zaryzykowałem. – Mieszkam w sierocińcu na Lyons Avenue. Siostra mnie przysłała, żebym przygotował pogadankę o prezydencie Lindberghu.
– Masz karteczkę od siostry?
Jadąc autobusem, starannie wykaligrafowałem odpowiedni tekst na kartce wydartej z zeszytu, którą teraz podałem pani w okienku. Tekst wzorowany był na zezwoleniach na udział w szkolnych wycieczkach, które wypisywała mi matka – różnił się jedynie podpisem: „Siostra Mary Catherine, Sierociniec św. Piotra”. Kobieta zerknęła na kartkę, bez czytania, i dała mi znak, abym zapłacił za bilet. Podałem jej jeden z banknotów Alvina – gruby banknot jak na takiego małego dzieciaka, zwłaszcza sierotę od Świętego Piotra – ale najwidoczniej miała ważniejsze zajęcia, bo bez szemrania wydała mi dziewięć pięćdziesiąt reszty oraz bilet. Karteczkę jednak zatrzymała.
– Jest potrzebna. No, idź już, synku – ponagliła mnie, widząc z tyłu kolejkę chętnych na następny seans.
Wszedłem na widownię równo ze zgaszeniem świateł. Zabrzmiała muzyka wojskowa i zaczął się film. Najwyraźniej wszyscy mężczyźni w Newark (kobiety należały w kinie do rzadkości) chcieli obejrzeć niecodziennego gościa w Białym Domu, bo na tym późnopopołudniowym piątkowym seansie sala wypełniona była po brzegi, tak że z trudem znalazłem wolny fotel na skraju balkonu, a ktokolwiek wszedł po mnie, mógł liczyć już tylko na miejsce stojące. Ogarnęło mnie wielkie podniecenie, nie tylko dlatego, że zrobiłem coś, czego się po mnie nie spodziewano, ale i dlatego, że w oparach dymu z setek papierosów i ekstrawaganckiego aromatu pięciocentowych cygar, poczułem magię męskości, jak mały chłopczyk przebrany za mężczyznę.
Brytyjczycy lądują na Madagaskarze i przejmują francuską bazę marynarki.
Pierre Laval, szef francuskiego rządu Vichy, krytykuje brytyjską operację jako „akt agresji”.
Samoloty RAF-u przez trzy kolejne noce bombardują Stuttgart.
Brytyjskie myśliwce w zaciętej bitwie powietrznej nad Maltą.
Armia niemiecka podejmuje atak na ZSRR z półwyspu Kercz.
Armia japońska w Birmie zajmuje Mandalay.
Armia japońska ponawia atak na dżungle Nowej Gwinei.
Armia japońska wkracza z Birmy do chińskiej prowincji Junan.
Chińscy partyzanci atakują miasto Kanton, zabijając pięć tysięcy japońskich żołnierzy.
Kalejdoskop hełmów, mundurów, broni, budynków, portów, plaż, flory, fauny, ludzi wszelkich ras – a wszędzie to samo piekło, wszędzie to samo rozpasane zło, przed którym z wszystkich wielkich narodów świata jedynie Stany Zjednoczone zostały ocalone. Koszmarne obrazy ciągnęły się bez końca: moździerze ziejące ogniem, skuleni piechurzy biegnący pod ostrzałem, piechota morska brodząca do brzegu z karabinami nad głową, samoloty zrzucające bomby, zestrzelone samoloty spadające na ziemię, zbiorowe groby, klęczący kapelani, prowizoryczne krzyże, tonące okręty, ginący w falach marynarze, morze w płomieniach, strzaskane mosty, ataki czołgów, szpitale przeorane ostrzałem na pół, słupy ognia ze zbombardowanych zbiorników ropy, jeńcy spędzeni jak bydło w grząskie błoto, żywe ludzkie kadłuby na noszach, cywile poprzebijani bagnetami, martwe niemowlęta, sączące krew trupy bez głów…
A potem Biały Dom. Wiosenny zmierzch. Długie cienie na wspaniałym trawniku. Ozdobne krzewy. Kwitnące drzewa. Limuzyny prowadzone przez szoferów w liberiach i wysiadający z nich goście w galowych strojach. W marmurowym hallu za otwartymi drzwiami werandy zespół smyczkowy gra największy przebój minionego roku, Intermezzo - spopularyzowany motyw z Wagnerowskiego Tristana i Izoldy. Uprzejme gesty. Ciche śmiechy. Szczupły, ukochany przez wszystkich, przystojny prezydent. U jego boku utalentowana poetessa, zdobywczyni przestworzy i wzorowa towarzyszka życia – matka ich zamordowanego synka. Elokwentny, srebrnowłosy gość honorowy. Elegancka nazistowska małżonka w długiej satynowej sukni. Słowa powitania, żarciki, galant ze Starego Świata, wyszkolony w dworskich teatraliach i prezentujący się wyśmienicie w wieczorowym stroju, z czarującym uśmiechem całuje dłoń Pierwszej Damy.
Gdyby nie Krzyż Żelazny, przyznany ministrowi spraw zagranicznych przez Führera i zdobiący kieszeń tuż pod nienagannie udrapowaną chusteczką, trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej cywilizowaną scenę – istny majstersztyk mistyfikacji.
I wreszcie! Ciotka Evelyn, rabin Bengelsdorf – mijają strzegących wejścia żołnierzy marynarki i już znikają w środku!
Byli na ekranie nie dłużej niż trzy sekundy, ale po tej scenie reszta wiadomości z kraju i migawki sportowe nie miały już dla mnie żadnego sensu – chciałem tylko cofnąć film do momentu, gdy moja ciotka materializuje się na oczach widzów, cała w błyszczących klejnotach, należących uprzednio do zmarłej żony rabina.
Gdy po seansie zapalono światła, w przejściu między rzędami stał umundurowany pracownik kina.
– Ty – wskazał na mnie latarką. – Pójdziesz ze mną. Przeprowadził mnie przez wychodzący z hallu tłum do jakichś drzwi, które otworzył kluczem, i po wąskich schodach weszliśmy na górę, do pomieszczenia, które poznałem – to stąd oglądaliśmy z Sandym filmy o wiecach w Madison Square Garden.
– Ile masz lat? – spytał mundurowy.
– Szesnaście.
– A to dobre. Tylko tak dalej, mały. Pakuj się w jeszcze gorszą kabałę.
– Muszę już iść do domu – powiedziałem. – Autobus mi ucieknie.
– Nie tylko to ci ucieknie, kochasiu.
Zastukał energicznie w słynne dźwiękoszczelne drzwi do kabiny projekcyjnej i pan Tirschwell wpuścił nas do środka. W ręku miał kartkę od siostry Mary Catherine.
– Niestety, muszę ją pokazać twoim rodzicom – powiedział.
– To był tylko żart – broniłem się.
– Zaraz przyjdzie po ciebie ojciec. Dzwoniłem do niego do biura i wie, że tu jesteś.
– Dziękuję – odparłem, najgrzeczniej, jak mnie uczono.
– Siadaj, proszę.
– Kiedy to naprawdę był tylko żart.
Pan Tirschwell szykował taśmy na następny seans. Rozglądając się po kabinie, zauważyłem, że wiele fotosów z autografami słynnych bywalców kina poznikało ze ścian – znak, że pan Tirschwell zaczął już pakować pamiątki przed wyjazdem do Winnipeg. Zrozumiałem też, że powaga podjętej przez niego decyzji skłania go do tym większej surowości wobec mnie. Jednocześnie wydał mi się nadmiernie praworządnym dorosłym, któremu poczucie obowiązku często każe się mieszać w nie swoje sprawy. Jego wygląd i mowa wcale nie zdradzały, że wychował się w tej samej kamienicy w Newark, co mój ojciec. W odróżnieniu od niego, był stateczną, uładzoną i dumną wersją niedouczonego dziecka z ubogich imigranckich slumsów, które osiągnęło awans społeczny wyłącznie dzięki własnej uporczywej, programowej przedsiębiorczości. Dla takich jak oni gorliwość w działaniu była jedynym kapitałem. Zarzucana im przez gojów bezczelność była w gruncie rzeczy właśnie tą niezłomną gorliwością.
– Jak mnie pan teraz wypuści – powiedziałem – to złapię jeszcze autobus i zdążę do domu na kolację.
– Siedź spokojnie, bardzo cię proszę.
– Ale co ja takiego zrobiłem? Chciałem tylko zobaczyć ciotkę. To niesprawiedliwość – nalegałem, niebezpiecznie bliski płaczu. – Chciałem tylko zobaczyć ciotkę w Białym Domu, nic więcej.
– Ta twoja ciotka… – mruknął i zacisnął zęby, żeby nie powiedzieć nic więcej.
O dziwo, właśnie ta jego pogarda dla ciotki Evelyn wycisnęła mi łzy z oczu. Widząc to, pan Tirschwell stracił nagle cierpliwość.
Читать дальше