Przypuszczałem, że te dwie zakonnice nadzorują życie sierot i uczą w szkole parafialnej. Żadna nie patrzyła w moją stronę, a ja, bez rezolutnego towarzysza w stylu Earla Axmana, nie śmiałem podnieść na nie wzroku, tylko zerkałem ukradkiem – ale chociaż spoglądałem pod nogi, autocenzura rezolutnego dziecka opuściła mnie, ustępując miejsca tajemniczym dociekaniom, pełnym pytań o kobiece ciało i jego najpospolitsze funkcje – pytań pchających mnie ku deprawacji. Mimo powagi misji podjętej tego popołudnia i wszystkich jej późniejszych konsekwencji, stwierdziłem, że w pobliżu zakonnicy, a co dopiero dwóch, opadają mnie zawsze niezbyt czyste żydowskie myśli.
Zakonnice zajęły dwa miejsca za kierowcą, chociaż większość siedzeń w autobusie była pusta. Ja usiadłem po przeciwnej stronie wąskiego przejścia, tuż za obrotową bramką i skrzynką na opłatę za przejazd. Nie miałem zamiaru tam siadać i sam nie rozumiałem, czemu to robię, ale zamiast usunąć się z zasięgu ciekawskich oczu, otworzyłem zeszyt, udając, że odrabiam lekcje, i z nadzieją pomieszaną z lękiem czekałem, aż zakonnice powiedzą coś do siebie po katolicku. Niestety, zachowały milczenie – przypuszczam, że się modliły, co też było niesamowite w autobusie.
Jakieś pięć minut przed centrum rozległ się dźwięczny grzechot różańców: zakonnice wstały jednocześnie, żeby wysiąść przy szerokim skrzyżowaniu High Street z Clinton Avenue. Po jednej stronie ulicy mieścił się salon samochodowy, po drugiej hotel Riviera. Mijając mnie, wyższa z zakonnic uśmiechnęła się i z jakimś nieokreślonym smutkiem w cichym głosie – może spowodowanym tym, że Mesjasz przyszedł i odszedł, a ja nic o tym nie wiem – powiedziała do swojej towarzyszki:
– Co za domyty, miły chłopczyk.
Szkoda, że nie wiedziała, co sobie o nich myślałem. A może właśnie wiedziała.
Parę minut później autobus skręcił po raz ostatni, z Broad Street w Raymond Boulevard, zmierzając do ostatniego przystanku przed stacją Penn. Wysiadłem i puściłem się biegiem do budynku Biura Federalnego na Washington Street, gdzie urzędowała ciotka Evelyn. W hallu windziarz poinformował mnie, że OAA mieści się na ostatnim piętrze. Wjechałem tam i zapytałem o Evelyn Finkel.
– Na pewno jesteś bratem Sandy’ego – powiedziała recepcjonistka. – Wyglądasz jak jego mały bliźniak – dodała z aprobatą.
– Sandy jest o pięć lat starszy ode mnie.
– Sandy to wspaniały chłopak. Wspaniały. Wszyscy tu za nim przepadamy.
To rzekłszy, nacisnęła guzik intercomu do gabinetu ciotki Evelyn.
– Przyszedł do pani siostrzeniec Philip – oznajmiła.
Nie minęło parę sekund, a ciotka Evelyn przeprowadziła mnie między biurkami kilkorga urzędników piszących na maszynach, i weszliśmy do jej gabinetu, z okna którego widać było bibliotekę publiczną oraz Muzeum Newark.
Wycałowała mnie i wyściskała, mówiąc, że strasznie się za mną stęskniła, a ja, pomimo skrupułów – a zwłaszcza lęku, że rodzice dowiedzą się o mojej wizycie u krewnej, z którą zerwali kontakty – postąpiłem zgodnie z przyjętym planem i wyznałem ciotce, że wybrałem się potajemnie sam do kina, żeby ją zobaczyć w Białym Domu. Potem usiadłem na krześle z boku biurka – co najmniej dwa razy szerszego niż biurko mojego ojca, urzędującego całkiem niedaleko, na Clinton Street – i spytałem, jak to było, jeść kolację z prezydentem Lindberghiem i jego żoną. Kiedy ciotka Evelyn przystąpiła do szczegółowej relacji – z wyraźną chęcią zaimponowania słuchaczowi, nawet jeśli było nim tylko dziecko, i tak już porażone rozmiarami jej zdrady – nie mogłem wprost uwierzyć, że tak łatwo dała się nabrać na rzekomy powód mojej wizyty.
Na ścianie za jej biurkiem wisiały dwie duże mapy, przyczepione do wielkiej korkowej tablicy i ponakłuwane skupiskami kolorowych szpilek. Większa mapa przedstawiała wszystkie czterdzieści osiem stanów Ameryki, a mniejsza tylko stan New Jersey, którego długą granicę rzeczną z sąsiednią Pensylwanią nauczono nas w szkole interpretować jako profil wodza indiańskiego: brew w okolicy Phillipsburgha, nozdrza koło Stockton, a podbródek z kawałkiem szyi w rejonie Trenton. Gęsto zaludniony i wysunięty najdalej na wschód obszar obejmujący Jersey City, Newark, Passaic i Paterson, który rozciągał się na północ aż do prostej jak linijka granicy z południowymi hrabstwami stanu Nowy Jork, wyznaczał czub pióropusza Indianina. Tak też zobaczyłem tę granicę na mapie u ciotki i tak widzę ją do dziś; dziecko z moim pochodzeniem miało w tamtych czasach, oprócz pięciu zmysłów, także i szósty – zmysł geografii, wyczulony na miejsce zamieszkania oraz ludzi i rzeczy z najbliższego otoczenia.
Na przestronnym biurku ciotki Evelyn, obok oprawionych w oddzielne ramki fotografii mojej zmarłej babci i rabina Bengelsdorfa, rzucało się w oczy duże, opatrzone autografem zdjęcie prezydenta Lindbergha z małżonką, stojących w Gabinecie Owalnym, oraz mniejsze, przedstawiające ciotkę Evelyn w wieczorowej sukni, ściskającą dłoń prezydenta.
– To moment powitania – wyjaśniła ciotka. – Wchodząc do sali bankietowej, każdy gość zatrzymuje się obok prezydenta, Pierwszej Damy i gościa honorowego. Wymieniane jest jego imię i nazwisko, po czym fotograf robi zdjęcie, przesyłane później przez Biały Dom do danej osoby.
– Czy prezydent coś mówił?
– Powiedział: „Miło nam panią gościć”.
– A czy wolno mu odpowiedzieć?
– Odpowiedziałam: „To dla mnie zaszczyt, panie prezydencie”. – Ciotka nie kryła, jaka to była ważna wymiana zdań, nie tylko dla niej, ale zapewne również dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jej entuzjazm miał w sobie, jak zwykle, coś ujmującego, chociaż ja, w obliczu chaosu, jaki zapanował w moim domu, nie pozostałem ślepy również na jego aspekt diaboliczny. Jeszcze nigdy w życiu nie oceniałem tak surowo dorosłego człowieka – ani rodziców, ani nawet Alvina czy stryjka Monty’ego – bo teraz dopiero zrozumiałem, jak dalece bezwstydna próżność skrajnych głupców wpłynąć może na losy innych ludzi.
– Poznała ciocia pana von Ribbentropa?
– Tańczyłam z panem von Ribbentropem – odparła tonem dziewczęcej niemal przechwałki.
– Gdzie?
– Po kolacji odbył się dansing w wielkim namiocie na trawniku Białego Domu. To była piękna noc. Orkiestra, tańce… Lionela i mnie przedstawiono ministrowi spraw zagranicznych i jego małżonce, nawiązaliśmy rozmowę, a w pewnej chwili, jakby nigdy nic, on się skłonił i poprosił mnie do tańca. Ma sławę wyśmienitego tancerza – całkiem zasłużoną, bo to istny czarodziej parkietu. A po angielsku mówi bez zarzutu. Studiował na Uniwersytecie Londyńskim, a potem, jeszcze za młodu, spędził cztery lata w Kanadzie. Nazywa to swoją wielką młodzieńczą przygodą. Wydał mi się wyjątkowo uroczym dżentelmenem, nadzwyczajnie wprost inteligentnym.
– Co mówił? – spytałem.
– Och, rozmawialiśmy o prezydencie, o OAA, o życiu – właściwie o wszystkim. Wyobraź sobie, że on gra na skrzypcach. Jest taki sam jak Lionel: światowiec, zdolny wypowiadać się ze znawstwem na każdy temat. Patrz, kochanie, co miałam na balu. Widzisz tę torebkę na zdjęciu? To złota siateczka. Widzisz? A widzisz skarabeusze? Złote, emaliowane i turkusowe skarabeusze?
– Co to jest skarabeusz?
– To taki żuk. Albo drogi kamień w kształcie żuka. Tę torebkę wykonano u nas w Newark, w zakładzie prowadzonym przez rodzinę pierwszej pani Bengelsdorf. To była słynna firma. Wyrabiała biżuterię dla koronowanych głów Europy i najzamożniejszych ludzi w Ameryce. Spójrz na mój pierścionek zaręczynowy – powiedziała, podsuwając mi uperfumowaną rączkę tuż pod nos, aż znienacka poczułem się jak pies i chciałem ją polizać. – Widzisz ten kamień? To szmaragd, moje kochane dziecko.
Читать дальше