Tak brzmiała przepowiednia pana Tirschwella po waszyngtońskiej wizycie von Ribbentropa, która była wielkim triumfem najgroźniejszego odłamu amerykańskich popleczników Lindbergha – przepowiednia, której skrajny pesymizm przerastał najczarniejsze prognozy mojego ojca, toteż ojciec postanowił jej nam nie zdradzać i po powrocie z kina, przy kolacji, nie wspomniał nawet o rychłym wyjeździe Tirschwella, przekonany, że wiadomość ta mnie wystraszy, Sandy’ego rozwścieczy, a matkę skłoni do nalegań na natychmiastową emigrację. Od inauguracji prezydentury Lindbergha, która miała miejsce półtora roku wcześniej, zaledwie dwieście do trzystu żydowskich rodzin zdecydowało się przenieść na stałe do bezpiecznej przystani Kanady. Tirschwellowie byli pierwszymi uciekinierami znanymi ojcu osobiście i wiadomość o ich decyzji mocno nim wstrząsnęła.
Wcześniej przeżył szok, oglądając na filmie serdeczne powitanie nazisty von Ribbentropa na progu Białego Domu przez prezydenta Lindbergha z małżonką. I kolejny szok na widok znakomitych gości, którzy wysiadając z limuzyn, uśmiechali się radośnie na myśl o tym, że będą biesiadować i tańczyć w obecności von Ribbentropa – a wśród tych gości, nie mniej od innych rozemocjonowani haniebną galą, znajdowali się rabin Bengelsdorf i panna Everlyn Finkel.
– Oczom własnym nie wierzyłem – relacjonował nam ojciec, m Ona się szczerzyła od ucha do ucha. A ten jej przyszły mąż? Miał taką minę, jakby przyjęcie wydano na jego cześć. Trzeba go było widzieć, jak się kłaniał na prawo i lewo – jakby był nie wiem jaki ważny!
– Ale po co ty w ogóle poszedłeś na ten film? – spytała matka. – Przecież wiadomo było, że się zdenerwujesz.
– Poszedłem, bo codziennie zadaję sobie to samo pytanie: jak to możliwe, że takie rzeczy dzieją się w Ameryce? Jak to możliwe, że tacy ludzie rządzą naszym krajem? Gdybym nie zobaczył tego na własne oczy, myślałbym, że mam halucynacje.
Chociaż kolacja ledwo się rozpoczęła, Sandy odłożył sztućce, burknął: „Przecież w Ameryce nic się nie dzieje, nic”, i odszedł od stołu – nie pierwszy zresztą raz od pamiętnego ranka, gdy matka dała mu w twarz. Ostatnio przy posiłkach, na każdą najmniejszą wzmiankę o bieżących zdarzeniach, Sandy wstawał i bez słowa wyjaśnień czy przeprosin znikał w naszym pokoju, zamykając za sobą drzwi. Z początku, kilka razy, matka poszła za nim, tłumaczyła i namawiała do powrotu do stołu, ale Sandy tkwił uparcie przy biurku, ostrząc ołówek węglowy lub gryzmoląc w szkicowniku, dopóki nie zostawiła go w spokoju. Nie odzywał się nawet do mnie, gdy ze zwykłej dziecinnej tęsknoty dopytywałem się, jak długo jeszcze zamierza się tak zachowywać. Myślałem nawet, że w końcu spakuje manatki i odejdzie z domu – nie do ciotki Evelyn, tylko do Mawhinneyów, żeby zamieszkać z nimi na farmie w Kentucky. Zmieni nazwisko na Sandy Mawhinney i więcej go nie zobaczymy, tak jak już nigdy nie zobaczymy Alvina. Nikt go nawet nie będzie musiał porywać – sam się porwie, oddając się w ręce chrześcijanom, żeby już nigdy nie mieć nic wspólnego z Żydami. Nikt go nie musi porywać, bo porwał go już Lindbergh, tak jak całą resztę narodu!
Zachowanie Sandy’ego tak mnie rozstrajało, że wieczorami zacząłem odrabiać lekcje osobno, przy kuchennym stole. Dzięki temu podsłuchałem, jak ojciec – który siedział z matką w stołowym i czytał wieczorną gazetę, podczas gdy Sandy trwał w swoim dumnym Osamotnieniu na zapleczu mieszkania – mówi do matki, że nasze codzienne niesnaski są typowym przykładem niezgody, jaką Lindberghowscy antysemici mają nadzieję zasiać między żydowskimi rodzicami a ich dziećmi, za sprawą takich inicjatyw jak Zwykli Ludzie. Pojąwszy to, mój ojciec utwierdził się jednak tylko w decyzji, że nie pójdzie śladem Shepsiego Tirschwella i nie wyemigruje.
– Co ty mówisz? – zdumiała się matka. – Tirschwellowie naprawdę wyjeżdżają do Kanady?
– Tak, w czerwcu – odparł ojciec.
– Dlaczego? Dlaczego w czerwcu? Co się stanie w czerwcu? Kiedy się o tym dowiedziałeś? Dlaczego nic nie mówiłeś?
– Bo wiedziałem, że to cię zaniepokoi.
– Owszem, zaniepokoiło – jakżeby inaczej? Dlaczego, powiedz mi, Hermanie, oni wyjeżdżają w czerwcu?
– Bo zdaniem Shepsiego nadeszła odpowiednia pora. Nie mówmy już o tym. Mały siedzi w kuchni, a i tak ma już porządnego stracha. Skoro Shepsie uważa, że nadszedł czas, to uznajmy to za decyzję jego i jego rodziny, i życzmy im powodzenia. Shepsie godzinami śledzi bieżące wiadomości. Wiadomości to całe życie Shepsiego, a koszmar tych wiadomości kształtuje jego poglądy, i dlatego podjął taką decyzję.
– Podjął taką decyzję, bo jest dobrze poinformowany – sprostowała matka.
– Ja też jestem dobrze poinformowany – zaperzył się ojciec. – Jestem nie gorzej poinformowany niż on i doszedłem do przeciwnego wniosku. Czy ty nie rozumiesz, że ci dranie antysemici chcą, żebyśmy pouciekali z kraju? Chcą obrzydzić Żydom życie do tego stopnia, żeby wynieśli się stąd na zawsze – i wtedy goje będą mieli ten wspaniały kraj tylko dla siebie. Ale ja mam lepszy pomysł. Dlaczego oni się nie wyniosą? Dlaczego nie wyemigrują całą bandą do swojego kochanego Führera w nazistowskich Niemczech? Wtedy my będziemy mieli dla siebie ten wspaniały kraj! Zrozum, Shepsie robi to, co uważa za słuszne, ale my nigdzie się stąd nie ruszymy. Działa jeszcze w tym państwie Sąd Najwyższy. Dzięki Franklinowi Rooseveltowi mamy niezawisły Sąd Najwyższy, powołany do obrony naszych praw. Mamy sędziego Douglasa. Mamy sędziego Frankfurtera. Mamy sędziego Murphy’ego i sędziego Blacka. Ich zadaniem jest obrona praworządności. Są jeszcze w tym kraju porządni ludzie. Został Roosevelt, Ickes, burmistrz La Guardia. W listopadzie odbędą się wybory do Kongresu. Wolne wybory, w których ludzie nie będą głosować pod niczyje dyktando.
– No i na kogo zagłosują? – spytała matka i natychmiast udzieliła sobie odpowiedzi: – Naród amerykański dokona wyboru, jeszcze bardziej wzmacniając republikanów.
– Ciszej. Nie podnoś głosu, dobrze? Poczekamy do listopada, przekonamy się, jakie będą wyniki wyborów, i wtedy będzie czas na postanowienie, co robić.
– A jeżeli nie będzie czasu?
– Będzie, będzie. Proszę cię, Bess, nie możemy co wieczór prowadzić takich rozmów.
I na tym się skończyło, choć przypuszczam, że matka zmusiła się do milczenia tylko dlatego, że odrabiałem lekcje w kuchni.
Następnego dnia, zaraz po szkole, poszedłem Chancellor Avenue na Clinton Place, aż za gimnazjum, gdzie raczej nikt mnie nie mógł rozpoznać, i tam poczekałem na autobus jadący do centrum, w pobliże Kina Kroniki Filmowej. Program seansów sprawdziłem w gazecie minionego wieczoru. Godzinna projekcja zaczynała się za pięć czwarta, co oznaczało, że powinienem zdążyć na „czternastkę”, odjeżdżającą o piątej z przystanku Broad Street naprzeciwko kina, i spokojnie zjawić się w domu przed kolacją, a może nawet wcześniej, zależnie od tego, w którym odcinku kroniki pokazywać będą Ribbentropa. Tak czy owak, musiałem zobaczyć ciotkę Evelyn w Białym Domu – i to nie dlatego, że napawało mnie to zgrozą i oburzeniem, jak rodziców, tylko dlatego, że obecność ciotki w tym miejscu wydawała mi się najniezwyklejszą rzeczą, jaka mogła spotkać kogokolwiek z członków naszej rodziny – z wyjątkiem tego, co przytrafiło się Alvinowi.
NAZISTOWSKA GRUBA RYBA W BIAŁYM DOMU – głosił czarny napis po obu stronach trójkątnej markizy osłaniającej wejście do kina. To hasło, plus fakt, że byłem w mieście bez brata, Earla Axmana czy rodziców, sprawiło, że podchodząc do kasy biletowej, czułem się jak młodociany przestępca.
Читать дальше