– To nie jest tak, jak myślisz – powiedziałem, ale natychmiast sam stanąłem wobec pytania, co innego mogłoby oznaczać zachowanie Sandy’ego. – On to robi, żeby nas chronić – obwieściłem wreszcie. – Żebyśmy nie mieli kłopotów.
– Z mojego powodu – dokończył Alvin.
– Nie! – zaprotestowałem.
– Ale tak ci przecież powiedział. Żeby rodzina nie miała kłopotów z powodu Alvina. Tak usprawiedliwia to gówno, w które wdepnął.
– No a po co innego by to robił? – spytałem z niewinną chytrością dziecka, nie mając pojęcia, jak wybrnąć z konfliktu, który sam pogłębiłem idiotycznym kłamstwem w obronie brata. – Czy on robi coś złego, skoro próbuje nam pomóc?
Na to Alvin odparł krótko:
– Nie wierzę ci, koleś.
A ponieważ nie byłem dla niego równym przeciwnikiem, sam sobie też przestałem wierzyć. Gdyby chociaż Sandy powiedział mi, że prowadzi podwójną grę! Gdyby faktycznie wykorzystywał podłą sytuację, zgrywając zwolennika Lindbergha, żeby nas obronić! Ale ja go widziałem, jak przemawiał do pełnej widowni dorosłych Żydów w podziemiach synagogi w New Brunswick – widziałem, z jakim przekonaniem głosił swoje hasła i jak pławił się w aplauzie słuchaczy. Mój brat odkrył w sobie rzadki dar bycia kimś, toteż wygłaszając peany na cześć prezydenta Lindbergha, prezentując jego portrety własnego autorstwa, wychwalając publicznie (tekstem napisanym przez ciotkę Evelyn) budujące doświadczenie ośmiotygodniowej pracy w roli żydowskiego pomocnika na farmie w krainie gojów – robiąc to wszystko, czego, szczerze mówiąc, i ja bym się nie powstydził, gdyż w całej Ameryce były to akty normalne i patriotyczne, które tylko w naszym domu uchodziły za haniebne wynaturzenia – Sandy przeżywał swoje najpiękniejsze dni.
A potem przyszła kolejna szumna interwencja historii: tłoczone zaproszenie od prezydenta Charlesa A. Lindbergha wraz z małżonką dla rabina Lionela Bengelsdorfa i panny Evelyn Finkel na oficjalne przyjęcie ku czci niemieckiego ministra spraw zagranicznych, mające odbyć się wieczorem w sobotę czwartego kwietnia roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego. Solowe tournee po trzydziestu miastach całego kraju podniosło akcje Lindbergha jako trzeźwego realisty, który wypowiada się prostym językiem, jeszcze wyżej, niż stały, zanim Winchell nazwał przyjęcie na cześć Ribbentropa „politycznym błędem stulecia”. Niebawem artykuły od redakcji w przeważająco republikańskiej prasie całego kraju zaczęły krytykować FDR i demokratów za błąd, jakim było z ich strony umyślne dopatrywanie się wrogiej konspiracji w sprawie tak niewinnej, jak gościnność Białego Domu wobec zagranicznego dygnitarza.
Wieść o zaproszeniu poraziła moich rodziców, ale cóż mogli zrobić. Już parę miesięcy wcześniej poinformowali Evelyn o swoim rozczarowaniu tym, że dołączyła do grupki zaślepionych Żydów, wysługujących się obecnej władzy. Nie było sensu poruszać jeszcze raz kwestii jej odległych administracyjnych powiązań z prezydentem Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza że rodzice wiedzieli, iż tym razem – w przeciwieństwie do czasów związkowych – ciotką Evelyn nie powoduje szczerość ideologicznych przekonań ani chorobliwe polityczne ambicje, lecz euforia skromnej nauczycielki z poddasza na Dewey Street, uratowanej od nudnej egzystencji przez rabina Bengelsdorfa i, niczym Kopciuszek, w cudowny sposób przeniesionej nagle na pałace. Kiedy jednak zadzwoniła nieoczekiwanie któregoś wieczoru, aby poinformować matkę, że do spółki z rabinem załatwiła wstęp na przyjęcie z Ribbentropem mojemu bratu… w pierwszej chwili nikt nie chciał jej wierzyć. Ostatecznie można było pogodzić się z tym, że sama Evelyn przeniosła się z dnia na dzień z naszego światka do grona znakomitości pokazywanych w „Marszu czasu” – ale teraz jeszcze Sandy? Czy nie dość było jego bałwochwalczych kazań o Lindberghu w podziemiach synagog? To niemożliwe – powtarzał mój ojciec, w znaczeniu, że to niedopuszczalne i zbyt obrzydliwe, aby było prawdą.
– To tylko dowodzi – powiedział mojemu bratu – że twoja ciotka ma nierówno pod sufitem.
Może miał rację – może przesadne poczucie nagle odkrytej ważności rzeczywiście zamąciło w głowie ciotce Evelyn. Bo czyż inaczej ośmieliłaby się zabiegać o zaproszenie na tak wielką galę dla swego czternastoletniego siostrzeńca? Czy zdołałaby namówić rabina Bengelsdorfa do złożenia w Białym Domu tak niedorzecznej prośby, gdyby nie nalegała na to z nieustępliwym uporem owładniętego manią szaleńca? Ojciec rozmawiał z nią przez telefon najspokojniej, jak umiał.
– Dość tych głupstw, Evelyn. My nie jesteśmy ważnymi osobami. Zostaw nas w spokoju, proszę cię. Już i tak za dużo się tu dzieje, jak na zwykłego człowieka.
Ale determinacja mojej ciotki, mająca na celu oswobodzenie wybitnego siostrzeńca z pęt nałożonych mu przez prostackiego szwagra ignoranta (po to, by ten siostrzeniec mógł, podobnie jak ona, grać wiodącą rolę w świecie) była już nie do poskromienia. Sandy miał uczestniczyć w przyjęciu jako żywa reklama sukcesu Zwykłych Ludzi, jako ni mniej, ni więcej tylko narodowy reprezentant Zwykłych Ludzi, i żaden ojciec z getta nie mógł go przed tym powstrzymać – ani jej. Evelyn wsiadła do samochodu i kwadrans później doszło do konfrontacji.
Ojciec, odłożywszy słuchawkę, nie krył wściekłości: pomstował coraz głośniej, całkiem jak stryjek Monty.
– W Niemczech Hitler ma chociaż tyle przyzwoitości, że nie dopuszcza Żydów do partii nazistowskiej. Wprowadził opaski z gwiazdą, pozakładał obozy koncentracyjne i przynajmniej dla wszystkich jest jasne, że Żydzi nie są tam mile widziani. Ale tutaj naziści udają, że proszą Żydów do siebie. A po co? Żeby uśpić ich czujność. Żeby uśpić ich czujność żałosną mrzonką o tym, że w Ameryce wszystko jest cacy. No ale coś takiego? – rozwrzeszczał się. – Coś takiego? Zapraszać Żydów, żeby ściskali krwawą łapę nazistowskiego zbrodniarza? To nie do wiary! Ich kłamstwa, ich kunktatorstwo, nie ustają ani na chwilę! Znajdują najlepszego chłopca, najzdolniejszego, najbardziej pracowitego, najdojrzalszego… Nie! Już dość się z nas naszydzili, wyprawiając swoje sztuczki z Sandym! On nigdzie nie pojedzie! Ukradli mi już kraj – ale nie ukradną syna!
– Przecież nikt tu z nikogo nie szydzi! – wrzasnął Sandy. – To jest wielka szansa!
„Dla oportunisty” – pomyślałem, ale utrzymałem język za zębami.
– Cicho siedź! – zgasił go ojciec. Cicha surowość tych dwóch słów uświadomiła Sandy’emu, bardziej niż gniew ojca, że oto zbliża się najgorsza godzina jego życia.
Ciotka Evelyn już pukała do tylnych drzwi, więc matka wstała, żeby jej otworzyć.
– Co ta baba wyrabia? – krzyczał za nią ojciec. – Powiedz jej, żeby nas zostawiła w spokoju, niech się tutaj nie kręci, pomylona jedna!
Matka z pewnością podzielała jego postanowienie co do Sandy’ego, jednak wychodząc z kuchni, rzuciła mu błagalne spojrzenie, pragnąc usposobić go nieco bardziej łaskawie wobec Evelyn, chociaż łaska wcale jej się nie należała za bezmyślną głupotę, z jaką wykorzystywała gorliwość Sandy’ego.
Ciotka Evelyn była zdumiona (albo taką udawała) niezdolnością moich rodziców do pojęcia, co dla chłopca w wieku Sandy’ego oznacza zaproszenie do Białego Domu, jaki wpływ na jego przyszłość może mieć fakt, że był gościem na przyjęciu w Białym Domu…
– Mnie nie imponuje twój Biały Dom! – krzyknął ojciec i rąbnął pięścią w stół, kiedy wymówiła nazwę „Biały Dom” po raz piętnasty. – Mnie obchodzi tylko to, kto w nim mieszka. A osoba, która teraz w nim mieszka, jest nazistą.
Читать дальше