W weekend po tej konferencji niemiecko-amerykański Bund zapełnił po brzegi Madison Square Garden tłumem blisko dwudziestu pięciu tysięcy ludzi, przybyłych, aby wyrazić poparcie dla zaproszenia niemieckiego ministra spraw zagranicznych przez prezydenta Lindbergha i odciąć się od demokratów za ich ponowne „wymachiwanie szabelką”. Za drugiej kadencji Roosevelta, FBI i komisje kongresowe badające działalność Bundu zakazały temu związkowi dalszej aktywności, nazywając go przyczółkiem nazizmu i oskarżając jego wysoko postawionych przywódców o popełnienie przestępstwa. Jednak za rządów Lindbergha rządowe sankcje wobec członków Bundu przestały obowiązywać, dzięki czemu organizacja znów urosła w siłę, głosząc się teraz nie tylko związkiem amerykańskich patriotów pochodzenia niemieckiego, przeciwnych udziałowi Ameryki w obcych wojnach, ale i zaprzysiężonym wrogiem Związku Radzieckiego. Głęboki faszystowski podtekst jednoczący członków Bundu zamaskowany został szumnymi patriotycznymi deklaracjami o zagrożeniu świata komunistyczną rewolucją. Bund, jako organizacja antykomunistyczna raczej niż pronazistowska, był równie antysemicki jak przedtem: w swoich ulotkach otwarcie utożsamiał bolszewizm z judaizmem, z pasją wyliczał „pro-wojennych” Żydów amerykańskich – na czele z dwoma zaufanymi ludźmi Roosevelta, sekretarzem skarbu Morgenthauem i finansistą Bernardem Baruchem – i, naturalnie, trzymał się twardo swoich celów, wytyczonych w deklaracji założycielskiej z roku trzydziestego szóstego: „zwalczać sterowane z Moskwy szaleństwo czerwonej zarazy i jej żydowskich nosicieli”. Znamienne jednak, że w roku czterdziestym drugim z Madison Square Garden zniknęły nazistowskie flagi, opaski ze swastyką, pozdrowienia gestem wyciągniętej ręki, szturmowe mundury i wielki portret Führera, który wisiał tam podczas pierwszego wiecu, dwudziestego lutego trzydziestego dziewiątego roku, odbywającego się pod hasłem „manewrów z okazji rocznicy urodzin Jerzego Waszyngtona”. Zniknęły naścienne transparenty, nawołujące: „Ameryko, obudź się – zniszcz żydowskich komunistów!”, mówcy nie nazywali już Franklina D. Roosevelta „Franklinem D. Rosenfeldem” i nikt nie nosił w klapie wielkiego białego znaczka z czarnym napisem:
NIE MIESZAJMY AMERYKI W ŻYDOWSKĄ WOJNĘ Tymczasem Walter Winchell nadal przezywał bundystów „bundytami”, a Dorothy Thompson, wybitna dziennikarka i żona powieściopisarza Sinclaira Lewisa, wyrzucona w trzydziestym dziewiątym z wiecu Bundu za egzekwowanie swojego, jak się wyraziła, „konstytucyjnego prawa do śmiechu z komicznych wystąpień na forum publicznym”, polemizowała uparcie z ich propagandą w tym samym duchu, jakiemu dała wyraz trzy lata wcześniej, skandując na wspomnianym wiecu: „Bzdura, bzdura, bzdura! Słowo w słowo Mein Kampf!”. W niedzielnej audycji po wiecu Bundu, Winchell, z właściwą sobie zadziornością, oświadczył, iż narastająca wrogość wobec oficjalnego przyjęcia na cześć Ribbentropa zwiastuje koniec miodowego miesiąca Ameryki z Charlesem A. Lindberghiem. „To prezydencki błąd stulecia!” – grzmiał Winchell. „Błąd nad błędami, za który reakcyjni republikańscy pałkarze naszego faszyzm miłującego prezydenta zapłacą życiem politycznym w listopadowych wyborach”.
Biały Dom, przyzwyczajony do powszechnego niemal uwielbienia dla Lindbergha, stropił się wyraźnie tak silną i szybko zorganizowaną reakcją ze strony opozycji, a chociaż administracja dystansowała się od nowojorskiego wiecu Bundu, demokraci – pragnąc podkreślić związek Lindbergha z tą haniebną organizacją – urządzili własny wiec w Madison Square Garden. Mówcy, jeden po drugim, bezlitośnie krytykowali „Lindberghowskich bundystów”, aż na koniec, ku zdumieniu wszystkich, na mównicę wyszedł sam FDR. Dziesięciominutowa owacja, którą został powitany, trwałaby dłużej, gdyby eks-prezydent, przekrzykując ryk tłumu, nie zawołał donośnie:
– Moi rodacy, Amerykanie! Moi rodacy, Amerykanie! Chciałbym powiedzieć coś panu Lindberghowi i panu Hitlerowi. Nadeszła chwila, aby z całą mocą przypomnieć tym panom, że to my, a niej oni, decydujemy o przyszłości Ameryki.
Były to słowa tak poruszające i dramatyczne, że każdy uczestnik wiecowego tłumu (a także my, zebrani w stołowym pokoju, i wszyscy słuchacze w stołowych pokojach na naszej ulicy) uległ euforycznemu złudzeniu, że oto zbliża się rychłe zbawienie narodu.
– Jedyną rzeczą, której winniśmy się lękać – mówił do swego audytorium FDR, cytując pamiętne słowa otwierające jego pierwszą mowę inauguracyjną – jest służalcza uległość Charlesa A. Lindbergha wobec jego nazistowskich przyjaciół, bezwstydne zaloty prezydenta największej światowej demokracji do despoty odpowiedzialnego za niezliczone zbrodnie i bestialstwa, okrutnego, barbarzyńskiego tyrana, który nie miał sobie równych w całych dziejach ludzkiej podłości. Ale my, Amerykanie, nie godzimy się na Amerykę zdominowaną przez Hitlera. My, Amerykanie, nie godzimy lic na zdominowany przez Hitlera świat. Dziś cały ziemski glob rozdarty jest między ludzkim zniewoleniem a ludzką wolnością. My wybieramy wolność! Godzimy się tylko na Amerykę oddaną sprawie wolności! Jeśli ktoś knuje spisek – czy to rodzime siły antydemokratyczne hołdujące Quislingowskiemu planowi stworzenia faszystowskiej Ameryki, czy obce, żądne władzy ugrupowania – spisek mający na celu stłumienie triumfu ludzkiej wolności, której fundamentalnym dokumentem jest amerykański Kodeks praw obywatelskich, spisek dążący do zastąpienia amerykańskiej demokracji władzą absolutną tych samych despotycznych sił, które zniewoliły i podbiły narody Europy – to niechaj ci, którzy ośmielają się konspirować przeciwko naszej wolności, zrozumieją raz na zawsze, że Ameryka nie ulęknie się żadnych gróźb i niebezpieczeństw i nigdy nie wyrzeknie się gwarancji wolności, zapisanych przez naszych antenatów w Konstytucji Stanów Zjednoczonych.
Lindbergh odpowiedział na to po kilku dniach: ubrany w strój pilota Lone Eagle, wczesnym rankiem wystartował z Waszyngtonu swoim dwusilnikowym samolotem Lockheed Inferceptor, by spotkać się twarzą w twarz z obywatelami i zapewnić ich, że każda jego decyzja obliczona jest wyłącznie na ugruntowanie bezpieczeństwa i dobrobytu Amerykanów. Stosował ten zabieg w obliczu każdego najdrobniejszego kryzysu: oblatywał miasta we wszystkich regionach kraju – tym razem po cztery, pięć dziennie, dzięki fenomenalnej szybkości interceptora – a gdziekolwiek lądował, oczekiwał go wielotysięczny tłum reporterów radiowych z mikrofonami, miejscowych dostojników, sprawozdawców lokalnej prasy i obywateli, żądnych widoku swojego młodego prezydenta w słynnej lotniczej wiatrówce i czapce pilotce. Lindbergh szczycił się tym, że lata po kraju bez eskorty, że nie ochraniają go ani służby specjalne, ani korpus lotniczy. Oto jak bezpiecznie czuł się na amerykańskim niebie – oto jak bezpieczny był kraj pod jego administracją, która w niespełna rok oddaliła od Ameryki wszelką groźbę wojny. Przypominał zgromadzonym, że odkąd został prezydentem, nie naraził na szwank życia ani jednego amerykańskiego chłopca, i nie narazi, dopóki piastować będzie swój urząd. Amerykanie zainwestowali w jego przywództwo kapitał swej wiary, a on nie złamał żadnej danej im obietnicy.
Tyle tylko mówił, czy też miał do powiedzenia. Ani razu nie wy«: mienił nazwiska Ribbentropa, nie wspomniał o FDR, o niemiecko-amerykańskim Bundzie czy o Porozumieniu Islandzkim. Ani słowem nie poparł nazistów, nie zdradził się z sympatią wobec ich wodza i jego celów, nie stwierdził nawet z satysfakcją, że armia niemiecka zwarła szyki po zimowych stratach i na całym froncie rosyjskim komuniści sowieccy spychani są coraz dalej na wschód, ku nieuchronnej klęsce. Ale i tak cała Ameryka znała niezłomne przekonanie prezydenta i dominującego prawego skrzydła jego partii, że najlepszym sposobem przeciwko rozprzestrzenianiu się komunizmu na całą Europę, Azję i Środkowy Wschód – a potem i na naszą półkulę – jest całkowite zniszczenie stalinowskiego Związku Radzieckiego przez militarną potęgę Trzeciej Rzeszy.
Читать дальше