– Zasrany producent – przeklął wytwórcę sztucznej nogi, opierając się na moim ramieniu.
– Mogę już iść do domu? – spytałem szeptem.
– Jasne, czemu nie? – odparł, po czym wyjął z kieszeni dwa dziesięciodolarowe banknoty – prawie połowę tygodniowej pensji mojego ojca – i przyklepał je płasko na mojej dłoni. Jeszcze nigdy pieniądze nie wydawały mi się czymś tak żywym.
Zamiast pójść prosto przez boisko, wybrałem nieco dłuższą drogę powrotną, przez wzniesienia Goldsmith Avenue i Hobson Street, żeby popatrzeć z bliska na konie z sierocińca. Nigdy nie miałem odwagi ich dotknąć i do tego dnia nie przemawiałem do nich jak inne dzieciaki, które żartobliwie ochrzciły te ubłocone, zaślinione stworzenia imionami „Omaha” i „Whirlaway”, na cześć dwóch najsłynniejszych w owym czasie zwycięzców Kentucky Derby.
Przystanąłem w bezpiecznej odległości od lśniących, znużonych, ciemnych ślepi, zerkających znad płotu sierocińca i lustrujących beznamiętnie spod długich rzęs ziemię niczyją, oddzielającą twierdzę Świętego Piotra od żydowskiego sąsiedztwa. Zdjęty łańcuch zwisał luźno z furtki. Wystarczyło podnieść skobel, otworzyć bramkę i konie pogalopowałyby na wolność. Pokusa była wielka – równie wielka jak złośliwość takiej psoty.
– Pieprzony Lindbergh – powiedziałem do koni. – Pieprzony nazistowski bękart Lindbergh!
A potem, zdjęty strachem, że jeśli otworzę furtkę, konie, zamiast uciec na wolność, złapią mnie wielkimi zębiskami i zawloką do sierocińca, puściłem się biegiem aż do rogu Hobson, za którym przemknąłem obok rzędu czterorodzinnych domów, aż dopadłem Chancellor Avenue, gdzie miejscowe gospodynie robiły zakupy w spożywczym, w piekarni i u rzeźnika, znani mi z imienia starsi chłopcy jeździli na rowerach, syn krawca niósł do klientów świeżo odprasowane ubrania, z otwartych drzwi warsztatu szewca dobiegały dźwięki włoskiej piosenki, bo radio miał zawsze nastawioną falę WEVD (litery EVD były inicjałami prześladowanego socjalistycznego bohatera Eugene’a V. Debsa) – i gdzie byłem bezpieczny od Alvina, Shushy’ego, koni, sierot, księży, zakonnic i bata parafialnej szkoły.
Gdy skręciłem pod górkę do domu, dogonił mnie schludnie brany mężczyzna w garniturze biznesmena. Za wcześnie jeszcze było na powrót z pracy urzędników z naszej okolicy, więc na wszelki wypadek odniosłem się do niego podejrzliwie.
– Panicz Philip? – spytał tamten z szerokim uśmiechem. – Panicz Philip słucha czasem w radio programu Pogromcy o Johnie Edgarze Hooverze i FBI?
– Tak.
– A ja pracuję dla pana Hoovera. To mój szef. Jestem agentem FBI. Proszę – rzekł, wyciągając z wewnętrznej kieszonki legitymację i otwierając ją, by pokazać mi odznakę. – Nie masz nic przeciwko temu, żebym ci zadał parę małych pytań?
– Nie mam, ale spieszę się do domu. Muszę już lecieć. – Natychmiast pomyślałem o dwóch banknotach dziesięciodolarowych. Jeśli mnie zrewiduje, jeśli ma nakaz rewizji, to na pewno uzna, że te pieniądze są kradzione. Kto pomyślałby inaczej? A jeszcze dziesięć minut wcześniej, jak przez całe życie, spacerowałem po ulicy z pustymi kieszeniami, bez złamanego centa! Tygodniówkę w wysokości pięciu centów odkładałem zawsze do słoika po konfiturach, w pokrywce którego Sandy wyciął szczelinę za pomocą ostrza do otwierania puszek, które miał przy swojej skautowskiej fince.
– Nie bój się. Spokojnie, paniczu Philipie. Słyszałeś Pogromców gangów. Jesteśmy po twojej stronie. Ochraniamy cię. Chcę ci tylko zadać parę pytań dotyczących twojego kuzyna Alvina. Jak on się miewa?
– Bardzo dobrze.
– A jak tam jego noga?
– Dobrze.
– Może już chodzić?
– Tak.
– Czy to nie jego widziałem w miejscu, skąd wracasz? Czy to nie Alvin był tam, za boiskiem? I czy nie towarzyszył mu Shushy Margulis?
Nie odezwałem się, więc mówił dalej:
– Wszystko dobrze, póki tylko grają w kości. To nie przestępstwo. Zwyczajna męska zabawa. Alvin musiał się sporo nagrać w crapsa, kiedy leżał w szpitalu wojskowym w Montrealu.
Ponieważ nadal milczałem, zapytał: A o czym ci faceci rozmawiali? O niczym.
– Sterczą tam całe popołudnie i nie gadają o niczym?
– Mówili tylko, ile który przegrał.
– I nic więcej? Nic o prezydencie? Wiesz, kto jest teraz prezydentem, prawda?
– Charles A. Lindbergh.
– Nic nie mówili o prezydencie Lindberghu, paniczu Philipie?
– Nie słyszałem – odparłem zgodnie z prawdą.
Czy on przypadkiem nie podsłuchał mnie, kiedy przemawiałem do koni? Niemożliwe – a jednak ogarnęła mnie nagła pewność, że ten człowiek zna każdy mój ruch od dnia, w którym Alvin wrócił do domu i podarował mi swój medal. Bo czemuż by inaczej lustrował mnie tak bacznie od stóp do głów?
– Rozmawiali o Kanadzie? – pytał dalej. – O wyjeździe do Kanady?
– Nie, proszę pana.
– Mów mi Don, dobrze? A ja będę mówił do ciebie Phil. Wiesz, kto to jest faszysta, prawda, Phil?
– Tak mi się zdaje.
– Nie przypominasz sobie, żeby nazwali kogoś faszystą? – Nie.
– Bez pośpiechu. Zastanów się nad odpowiedzią. Masz dużo czasu. Przypomnij sobie dokładnie. To ważne. Czy nazywali kogoś faszystą? Czy mówili coś o Hitlerze? Wiesz, kto to jest Hitler.
– Każdy wie.
– To zły człowiek, prawda? – Tak.
– Jest przeciwko Żydom, prawda?
– Tak.
– Kto jeszcze jest przeciwko Żydom?
– Bund.
– A jeszcze kto? Byłem dość roztropny, żeby nie wymienić Henry’ego Forda, Ruchu Najpierw Ameryka, południowych demokratów ani izolacjonistów z Partii Republikańskiej, nie mówiąc już o Lindberghu. Prze parę minionych lat lista wymienianych w moim domu amerykańskich prominentów, którzy nienawidzą Żydów, wydłużyła się znacz nie, a do tego dochodziły jeszcze dziesiątki tysięcy, może nawet miliony zwykłych Amerykanów, takich jak piwosze z Union, koło których nie chcieliśmy mieszkać, właściciel hotelu w Waszyngtonie czy wąsaty facet, który nas obraził w jadłodajni niedaleko Union Station. „Nie mów nic” – nakazałem sobie, jakbym ja, dobrze wychowany dziewięciolatek, wszedł w konszachty z kryminalistami i miał coś do ukrycia. Widocznie jednak już zacząłem się uważać za małego przestępcę, z tego wyłącznie powodu, że byłem Żydem.
– Kto jeszcze? – powtórzył tamten. – Pan Hoover chce wiedzieć, kto jeszcze. Mów prawdę, Phil.
– Przecież mówię.
– Jak się miewa twoja ciocia Evelyn?
– Bardzo dobrze.
– Wychodzi podobno za mąż, czy to prawda? Na to chyba możesz mi odpowiedzieć.
– Tak.
– Bystry z ciebie chłopczyk. Myślę, że wiesz więcej, dużo więcej. Ale za bystry jesteś, żeby mi powiedzieć, co?
– Wychodzi za mąż za rabina Bengelsdorfa. On jest szefem OAA. Roześmiał się na te słowa.
– Okej – powiedział. – Leć do domu. Leć do domu najeść się macy. To od niej jesteś taki mądry, co? Od macy?
Doszliśmy już do rogu Chancellor i Summit, widziałem ganek naszego domu na końcu ulicy.
– Do widzenia! – krzyknąłem i pognałem przed siebie, nie czekając na zmianę świateł, żeby znaleźć się w domu, zanim wpadnę w jego pułapkę – o ile już w nią nie wpadłem.
Na ulicy przed naszym domem stały trzy wozy policyjne, boczną alejkę blokowała karetka pogotowia, dwóch gliniarzy stało rani i rozmawiało, a trzeci pilnował tylnych drzwi. Sąsiadki – większość w kuchennych fartuchach – powychodziły na ganki, próbując się zorientować, o co chodzi, a cała dzieciarnia zgromadziła się a chodniku naprzeciwko naszego domu i filowała spoza zaparkowanych samochodów na policjantów i ambulans. Jeszcze nigdy nie widziałem ich w takiej ciszy i napięciu. Nasz sąsiad z dołu nie żył. Pan Wishnow popełnił samobójstwo. Dlatego to przed naszym domem działy się rzeczy, których nigdy bym nie oczekiwał. Ważąc zaledwie osiemdziesiąt funtów, zdołał powiesić się na sznurze od pokojowych zasłon, przerzuconym przez drewniany pręt szafy na zapleczu: założył sobie pętlę na szyję, siadł na wstawionym do szafy kuchennym krześle i rzucił się do przodu. Kiedy Seldon wrócił ze szkoły i chciał powiesić płaszcz, znalazł ojca w piżamie, zwieszonego twarzą w dół nad podłogą szafy, pomiędzy gumowcami i kaloszami. Moją pierwszą reakcją na tę wiadomość była myśl, że nie będę już musiał słuchać straszliwego kaszlu umierającego człowieka, kiedy znajdę się sam w piwnicy albo ułożę się spać na górze w swoim łóżku. Zaraz jednak uprzytomniłem sobie, że duch pana Wishnowa dołączy do grona duchów już zamieszkujących piwnicę, a wiedząc, jaką ulgę odczułem na wieść o jego śmierci, na pewno zrobi wszystko, żeby mnie straszyć do końca życia.
Читать дальше