– A jak to się stało, że cię tam nie zostawili? Jak już się tak wygłupiłeś, to czemu cię nie zostawili na pewną śmierć?
– Wszędzie było błoto – odparł półprzytomnie Alvin. – Samo błoto. Pamiętam tylko błoto.
– No a kto cię uratował, gamoniu?
– Wzięli mnie. Pewnie zemdlałem. Przyszli i wzięli mnie.
– Staram się zrozumieć, jak działa twój mózg, Alvin, i nie mogę. Pluje. On pluje. I to cała jego historia o stracie nogi.
– Czasami człowiek nie wie, dlaczego coś robi. – To ja się odezwałem. Cóż mogłem wiedzieć o tych sprawach? A jednak powiedziałem stryjowi: – Robi się i już, stryjku Monty. Nie można inaczej.
– Nie można inaczej, Phillie, jak się jest urodzonym gamoniem – odparł Monty, po czym zwrócił się do Alvina: – No i co teraz? Będziesz tu leżał i żył z renty? Wyżywisz się z własnego pecha? Czy może pomyślisz o tym, żeby zarobić na utrzymanie, jak my wszyscy, zwykli śmiertelnicy? Czeka na ciebie robota na targu, jak tylko wstaniesz z łóżka. Zaczniesz skromnie, od zmywania szlauchem podłóg i sortowania pomidorów, zaczniesz z dorywczymi tragarzami i popychadłami, ale robota czeka, i wypłata co tydzień też będzie. Połowę wydasz na stacji Esso, ale trudno, jesteś w końcu synem Jacka, a ja dla mojego brata Jacka zrobię wszystko. Bez Jacka nie byłbym tu, gdzie jestem. Jack mnie nauczył biznesu handlowego, a potem umarł. Tak jak Steinheim chciał cię nauczyć biznesu budowlanego. Ale ciebie, gamoniu, nikt niczego nie nauczy. Rzuciłeś Steinheimowi klucze w twarz. Za wielki z ciebie pan dla Abe’a Steinheima. Tylko Hitler nie jest za mały dla takiego wielkiego pana jak Alvin Roth.
W kuchennej szufladzie z rękawicami ochronnymi i termometrem do mierzenia temperatury w piekarniku, matka trzymała długą igłę z grubą nicią do zszywania nadzianego indyka na Święto Dziękczynienia. Było to jedyne, oprócz wyżymaczki, znane mi narzędzie tortur w naszym domu. Chciałem teraz pobiec po tę igłę i użyć jej do zapieczętowania ust stryja.
Monty, wychodząc już na targ, odwrócił się raz jeszcze w progu sypialni, żeby podsumować swoje stanowisko. Despoci uwielbiają podsumowania. Takie zbyteczne, poniżające podsumowanie równać się może tylko ze staroświecką karą chłosty.
– Twoi kumple ryzykowali życie, żeby cię ratować. Skoczyli i wyciągnęli cię spod ognia ostrzału. Tak czy nie? I na co to wszystko? Żebyś resztę życia przegrał w crapsa z Margulisem? Żebyś kantował w siedem kart na szkolnym boisku? Żebyś pompował benzynę na zapleczu, bezczelnie okradając Simkowitza? Ty robisz wszystkie podręcznikowe błędy. Wszystko potrafisz sknocić. Nawet strzelanie do Niemców. Dlaczego tak jest? Dlaczego ciskasz ludziom klucze w twarz? Dlaczego opluwasz człowieka, który już nie żyje? Dlaczego? Bo nie podano ci życia na srebrnej tacy, tak jak reszcie Rothów? Gdyby nie Jack, Alvnie, nie stałbym tutaj i nie strzępił sobie języka. Ty na nic nie zasłużyłeś. Miejmy co do tego jasność. Na nic. Od dwudziestu dwóch lat jesteś jedną wielką katastrofą. Robię to dla twojego ojca, synalku, nie dla ciebie. Robię to dla twojej babki. Poprosiła mnie: „Pomóż chłopcu” – no to pomagam. Jak już się zdecydujesz, na czym chcesz zbijać fortunę, to wpadnij do mnie na swojej drewnianej nodze, pogadamy.
Alvin nie płakał, nie przeklinał, nie pomstował, nawet gdy Monty zniknął już za drzwiami i wsiadł do samochodu, pozostawiając mu swobodę wyrażenia wszystkich najgorszych myśli. Za bardzo był otumaniony, żeby wpaść w szał. A choćby i w rozpacz. Zrobiłem to za niego, kiedy mimo mych błagań nie otworzył oczu i nie spojrzał na mnie – rozpaczałem w jego imieniu, skulony samotnie w tym jedynym w domu miejscu, gdzie wiedziałem, że mogę odciąć się od świata i wszystkiego, co nie mogło być inaczej
MARZEC 1942 – CZERWIEC 1942
Jeszcze nigdy
Teraz będzie o tym, jak Alvin zraził się do Sandy’ego.
Rankiem w pierwszy poniedziałek po jego przyjeździe matka, wychodząc do pracy, kazała mu obiecać, że będzie chodził po domu o kulach, dopóki ktoś z nas nie wróci, żeby służyć mu pomocą. Alvin jednak tak gardził kulami, że wolał ryzykować brak oparcia, niż z nich korzystać. Wieczorem, gdy leżeliśmy już w łóżkach i światło było zgaszone, rozśmieszał mnie dykteryjkami o tym, że chodzenie o kulach wcale nie jest takie proste, jak to sobie wyobraża moja matka.
– Idziesz do łazienki – mówił – stawiasz je, a one zawsze się przewrócą. Z potwornym klekotem. Hałaśliwe są jak cholera. Albo stoisz nad sedesem, o tych kulach, chcesz wyciągnąć siura i nie możesz, bo kule ci przeszkadzają. Musisz się pozbyć kul. I zostajesz na jednej nodze. Nie jest to zbyt fajne. Gibasz się na obie strony, lejesz po całej podłodze. Twój ojciec poradził mi sikać na siedząco. I wiesz, co mu odpowiedziałem? Jak ty zaczniesz sikać na siedząco, Herman, to ja też. Pieprzone kule. Stoisz na jednej nodze. Wyciągasz ptaka. Jezu. Jakby nie dość było kłopotu z samym sikaniem.
Pękam ze śmiechu, nie dlatego, że to, co Alvin mówi półszeptem w ciemnym pokoju, jest szczególnie zabawne, ale dlatego, że jeszcze nigdy żaden mężczyzna nie rozmawiał ze mną tak otwarcie, swobodnie używając zakazanych słów i sypiąc klozetowymi żarcikami.
– No, sam powiedz, mały – mówi Alvin. – Przyznaj się, że sikanie wcale nie jest takie łatwe, jak się zdaje.
Pech chciał, że w ten pierwszy spędzony samotnie poniedziałkowy ranek, gdy amputacja wciąż wydawała mu się niezmierzoną udręką, od której nigdy się nie uwolni, Alvin upadł w mieszkaniu, o czym nie dowiedział się nikt z rodziny poza mną. Stał przy kuchennym zlewie, dokąd – bez kul, oczywiście – poszedł po szklankę wody. Kiedy się odwrócił, z zamiarem powrotu do pokoju, zapomniał (nie wiem jakim cudem), że ma tylko jedną nogę, i zamiast skoczyć, zrobił to, co cała reszta domowników: dał krok – i, naturalnie, zwalił się na ziemię. Przeszywający ból stłuczonego kikuta był o wiele straszniejszy niż bóle w brakującej części nogi, które – jak powiedział mi Alvin, kiedy pierwszy raz zobaczyłem go na łóżku w trakcie ataku – „nachodzą człowieka i nie puszczają”, chociaż nie ma już kończyny, w której mogłyby się zagnieździć.
– Boli cię to, co masz, i boli to, czego nie masz. Ciekawe, kto to wykombinował – powiedział Alvin.
Angielski szpital dawał pacjentom po amputacji morfinę na uśmierzenie bólu.
– Stale się o nią woła – opowiadał mi Alvin. – I zawsze dają. Naciskasz guzik, przychodzi pielęgniarka, a ty do niej: „Morfiny, morfiny!”. Potem na jakiś czas się odjeżdża.
– Bardzo cię bolało w szpitalu? – zapytałem.
– Żarty to nie były, kolego.
– A jaki przeżyłeś największy ból w życiu?
– Najbardziej mnie bolało, jak ojciec przytrzasnął mi palec drzwiczkami samochodu. Miałem wtedy sześć lat.
Roześmiał się, więc i ja parsknąłem śmiechem.
– Ryczałem jak najęty, a ojciec mówi do mnie – do takiego, o, małego konusa – „Przestań płakać, to nic nie da”.
Alvin znów zaśmiał się cicho, po czym dodał:
– I to było chyba gorsze niż sam ból. Takie mam ostatnie wspomnienie o ojcu. Tego samego dnia wziął i umarł.
Alvin wił się po kuchennym linoleum i nie miał kogo zawołać na pomoc, nie mówiąc już o domaganiu się morfiny – cała rodzina była w szkole albo w pracy, więc w końcu musiał jakoś sam przeczołgać się do łóżka. Lecz gdy znalazł się już z powrotem w pokoju i układał ciało do dźwignięcia się z podłogi, dostrzegł portfolio z rysunkami Sandy’ego. Sandy wciąż trzymał w nim duże prace ołówkiem i węglem, poprzedzielane arkuszami kalki technicznej, i od czasu do czasu gdzieś je demonstrował. Portfolio nie mieściło nic w loggii, więc zostawił je w naszym pokoju. Alvin z czystej ciekawości wyciągnął portfolio spod łóżka, a ponieważ nie od razu domyślił się, co to jest – i ponieważ bardzo chciał już znaleźć się z powrotem pod kołdrą – gotów był darować sobie oględziny, gdy nagle zobaczył, że teczka związana jest na kokardkę tasiemką. Egzystencja była bez sensu, życie nie do zniesienia, ból w nodze pulsował niemiłosiernie po idiotycznym wypadku w kuchni, i doprawiły tylko dlatego, że nie było go stać na żaden większy wyczyn fizyczny, Alvin zabrał się do rozwiązywania kokardki.
Читать дальше