Właśnie tego dnia, gdy stryjek Monty miał nas odwiedzić po południu, wróciłem ze szkoły trochę później – miałem po lekcjach dyżur przy ścieraniu tablic – a wróciwszy, nie zastałem Alvina. Nie było go ani w łóżku, ani w łazience, ani nigdzie indziej w mieszkaniu, więc wybiegłem szukać go na podwórko, skąd, przerażony, pognałem z powrotem do domu i nagle, stojąc u stóp schodów, usłyszałem ciche jęki z dołu – duchy, cierpiące duchy rodziców Alvina! Ostrożnie schodziłem do piwnicy, chcąc sprawdzić, czy SU to duchy widzialne, czy tylko słyszalne – ale zamiast duchów zobaczyłem pod ścianą Alvina, który przez wąską szybkę na poziomie chodnika wyglądał na Summit Avenue. Był w szlafroku, jedną ręką dla równowagi trzymał się wąskiego parapetu. Drugiej ręki nie widziałem. Alvin robił nią coś, o czym nie miałem pojęcia, bo byłem za mały. Przez okrągły prześwit w brudnej szybie podglądał gimnazjalistki, które mieszkały na Kerr Avenue i wracały ze szkoły Weequahic naszą ulicą. Mógł widzieć tylko ich nogi na tle żywopłotu, ale to mu najwyraźniej wystarczało, aby jęczeć z żalu – jak myślałem – że sam już nie ma dwóch nóg. Wycofałem się cichutko po schodach i uciekłem w najdalszy koniec garażu, gdzie skulony w kucki obmyślałem plan ucieczki do Nowego Jorku i zamieszkania tam z Earlem Axmanem. Wróciłem w końcu do domu tylko dlatego, że zapadał zmrok i miałem lekcje do odrobienia. Po drodze zerknąłem do piwnicy, sprawdzając, czy Alvin jeszcze tam jest. Nie było go, więc ośmieliłem się zejść na dół, minąć pędem wyżymaczkę i odpływy, dopaść okienka i wspiąć się na palce – chciałem wyjrzeć na ulicę tak jak Alvin. Nagle stwierdziłem, że bielona ściana pod okienkiem jest cała śliska i lepka od jakiejś mazi. Nie słyszałem jeszcze wtedy o masturbacji, nie wiedziałem, co znaczy wytrysk. Byłem pewien, że to ropa. Albo flegma. W każdym razie coś obrzydliwego. Patrząc na tajemniczą wydzielinę, wyobraziłem sobie, że jest to coś, co zbiera się w ciele człowieka, aby wytrysnąć ustami w chwili skrajnej rozpaczy.
Stryjek Monty zajrzał po południu, żeby zobaczyć się z Alvinem. Był właśnie w drodze do centrum, na Miller Street, gdzie od czternastego roku życia pracował całymi nocami na targu: przychodził tam o piątej po południu, a do domu wracał dopiero o dziewiątej następnego ranka, jadł duży posiłek i walił się spać na cały dzień. Oto jaki tryb życia wiódł najbogatszy członek naszej rodziny. Dwojgu jego dzieciom wiodło się lepiej. Linda i Annette, nieco starsze od Sandy’ego, żałośnie wstydliwe dziewczynki, nawykłe do chodzenia na palcach wokół ojca-tyrana, miały mnóstwo ubrań i uczyły się w podmiejskim gimnazjum Columbia w Maplewood, razem z innymi żydowskimi dziećmi, które miały mnóstwo ubrań i których ojcowie, tak jak Monty, jeździli osobistymi cadillacami, a na potrzeby żony i dorastających pociech trzymali w garażu drugi samochód. Razem z nimi w wielkim domu w Maplewood mieszkała moja babcia, która też miała mnóstwo ubrań, zakupionych przez najbardziej udanego syna, jednak wcale ich nie nosiła, najwyżej w wielkie święta albo kiedy Monty kazał jej się wystroić na niedzielny obiad w restauracji. Restauracyjne jedzenie nigdy nie było dość koszerne dla babci, więc zamawiała nieodmiennie posiłek więźnia – chleb i wodę. Zresztą i tak nie umiała się zachować w restauracji. Raz na widok pomocnika kelnera, który chwiał się pod wielką stertą naczyń odnoszonych do kuchni, zerwała się z miejsca, żeby mu pomóc. Stryjek Monty wrzasnął: „Mama! Nie! Loz im tsu Ru! Daj mu spokój!” – a ponieważ babcia odtrąciła jego rękę, trzeba ją było siłą przyciągnąć do stołu za mankiet komicznie naszywanej cekinami sukni. W domu zatrudniano Murzynkę, tak zwaną „dziewczynę”, która dwa razy w tygodniu przyjeżdżała autobusem z Newark, żeby posprzątać – co jednak nie przeszkadzało babci pod nieobecność domowników szorować na kolanach podłóg w kuchni i łazience oraz prać własnych rzeczy na tarze, chociaż Monty miał w wykończonej piwnicy nowiusieńki zestaw Bendbca „pralnia domowa” za dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów. Ciotka Tillie, żona Monty’ego, ciągle się skarżyła, że mąż całe dnie przesypia, a po nocach nie ma go w domu – chociaż wszyscy w rodzinie uważali, że to dla niej wielkie szczęście, i to nie tylko z powodu nowiutkiego oldsmobile’a, którego dostała na własny użytek.
Alvin leżał w łóżku, jeszcze w piżamie, a była czwarta po południu tego styczniowego dnia, w którym Monty pierwszy raz wpadł go zobaczyć i odważył się zadać mu pytanie, na które nikt z nas nie znał właściwie odpowiedzi: „Jak, do cholery, udało ci się stracić nogę?”. Ponieważ Alvin był strasznie opryskliwy wobec mnie, gdy wracałem ze szkoły, i na wszelkie moje wesołe zagadywania reagował gniewnymi pomrukami, nie spodziewałem się, że nasz najmniej ulubiony krewny uzyska od niego jakąkolwiek odpowiedź.
A jednak onieśmielająca obecność stryja Monty’ego, z nieodłącznym papierosem w kąciku ust, działała tak porażająco, że nawet Alvin – wtedy jeszcze – nie umiał mu powiedzieć, żeby się zamknął i poszedł w diabły. Nie zdobył się na powtórny chojracki zryw, podobny do tego ze stacji Penn, gdy jako świeżo przybyły do domu kaleka bez nogi pokonał w podskokach całą halę dworcową.
– Francja – odparł głucho, jednym słowem kwitując trudne pytanie.
– Najgorszy kraj na świecie – stwierdził Monty z niemałą pewnością siebie. Jako dwudziestojednolatek, w tysiąc dziewięćset osiemnastym, sam walczył we Francji z Niemcami, biorąc udział w drugiej krwawej bitwie nad Marną, a potem w lesie Argonnów, kiedy alianci przełamali niemiecki front zachodni.
– Ja cię nie pytam gdzie – dodał po chwili. – Ja cię pytam jak.
– Jak – powtórzył Alvin.
– Wypluj to z siebie mały, dobrze ci zrobi.
No proszę, Monty wiedział nawet, co Alvinowi dobrze zrobi.
– Gdzie byłeś, jak cię trafiło? Tylko mi nie mów, że „w niewłaściwym miejscu”. Ty przez całe życie tkwisz w niewłaściwym miejscu.
– Czekaliśmy na łódź, co miała nas zabrać.
Alvin przymknął oczy z taką miną, jakby miał nadzieję więcej ich nie otworzyć. Nie zamilkł jednak, o co się w duchu modliłem, I tylko ni stąd, ni zowąd oświadczył:
– Postrzeliłem Niemca. – No i?
– Leżał i darł się przez całą noc.
– No i? No i? Mów dalej. Darł się. Co z tego?
– To, że tuż przed świtem, zanim miała przypłynąć łódź, podczołgałem się do niego. Leżał jakieś pięćdziesiąt jardów dalej. Już nie żył. Ale wczołgałem się na trupa i strzeliłem mu dwa razy w łeb. Potem naplułem na skurwysyna. I w tej sekundzie rzucili granat. Dostałem w obie nogi. U jednej stopa mi się przekręciła. Urwała i przekręciła. Tę mi uratowali. Zoperowali i uratowali. Założyli na nią gips. Zrosła się jak należy. Ale z drugą nic się nie dało zrobić. Widziałem jedną nogę z odwróconą stopą i drugą dyndającą na włosku. Lewą. Właściwie już była amputowana.
Koniec opowieści – ani cienia heroizmu, który naiwnie sobie wyobrażałem.
– Sam, na ziemi niczyjej – podsumował Monty – równie dobrze mogłeś oberwać od swoich. Ciemno, dopiero świta, facet słyszy strzały, panikuje – i bach, wali granatem.
Na takie dictum Alvin nie miał odpowiedzi.
Każdy inny zrozumiałby sytuację i dał spokój, choćby na widok potu ściekającego w zagłębienie pod grdyką Alvina, który wciąż trzymał zaciśnięte powieki. Każdy, ale nie mój stryj – on rozumie, lecz nie daje spokoju.
Читать дальше