– Jak długo to się będzie goić? – spytałem Alvina tej nocy, gdy] wyjaśnił mi wreszcie, co znaczy, że noga jest „rozwalona”. Sandy w drugim końcu mieszkania i rodzice w swojej sypialni dawno już spali, my z Alvinem zresztą też, ale on nagle zerwał się z pościeli z przeraźliwym, głośnym krzykiem: „Tańczyć! Tańczyć!”. Gdy zapaliłem nocną lampkę i spostrzegłem, że jest strasznie spocony, wstałem, otworzyłem drzwi pokoju i – chociaż sam poczułem nagle, że biją na mnie poty – pobiegłem na palcach wcale nie do sypialni rodziców, żeby im zameldować, co się stało, tylko do łazienki, po ręcznik dla Alvina. Otarł sobie twarz i szyję, a potem zdjął bluzę od piżamy, żeby osuszyć klatkę piersiową i pachy – nareszcie zobaczyłem, co zostało z górnej części jego postaci, gdy dolna została tak haniebnie okaleczona. Nie było tam ran, szwów ani szpecących blizn, ale nie było też jakichkolwiek oznak siły – tylko blada skóra wymizerowanego chłopca, opinająca sterczące kości.
To była nasza czwarta wspólna noc. Przez pierwsze trzy wieczory Alvin zawsze przebierał się w łazience, po czym wracał, skacząc na jednej nodze, żeby powiesić ubranie w szafie – a ponieważ rano też ubierał się w łazience, nie miałem dotąd okazji zobaczyć kikuta i mogłem udawać przed sobą, że nic o nim nie wiem. W nocy odwracałem się do ściany i zmęczony własnymi troskami, zasypiałem natychmiast, po czym spałem twardo aż do wczesnych godzin rannych, gdy budził mnie odgłos skakania Alvina do łazienki i z powrotem do łóżka. Alvin nie zapalał przy tym światła, więc leżałem, drżąc ze strachu, że po ciemku na coś wpadnie i runie na podłogę. Każdy jego nocny ruch budził we mnie chęć ucieczki, i to nie tylko przed kikutem. Tej czwartej nocy Alvin skończył wycierać się ręcznikiem, legł na łóżku w samych spodniach od piżamy – i podciągnął nagle lewą nogawkę, żeby obejrzeć kikut. Uznałem, że to dobry znak, świadczący o tym, że Alvin wyzbywa się powoli obłędnego wstydu, przynajmniej wobec mnie – ale i tak nie chciałem patrzeć w tamtą stronę… jednak przemogłem się, próbując chociaż w łóżku być dzielnym żołnierzem. To, co zobaczyłem poniżej jego kolana, przypominało podłużną głowę stworzenia bez twarzy – gdyby Sandy paroma zręcznymi kreskami dorysował tu oczy, nos, pysk, zęby i uszy, z łatwością upodobniłby to coś do szczura. Patrzyłem na coś, co doskonale określa słowo „kikut”: na obłą resztkę czegoś, co powinno być i kiedyś było w tym miejscu. Gdyby człowiek nie wiedział, jak wygląda noga, mógłby uznać to za normalne zjawisko, bo łysa skóra tak gładko zarosła zaokrąglony koniec skróconej kończyny, jakby to było dzieło natury, a nie rezultat serii żmudnych amputacji.
– Zagoiło się? – spytałem.
– Nie całkiem.
– Długo jeszcze?
– Już zawsze – odparł Alvin.
Poraziło mnie to. Więc nie ma końca! – pomyślałem.
– Oszaleć można – powiedział Alvin. – Stajesz na sztucznej nodze, którą ci zrobili, to kikut się rozwala. Chodzisz o kulach, to zaczyna puchnąć. Paprze się, żeby człowiek nie wiem co robił. Daj mi bandaże z szuflady.
Spełniłem polecenie. Miałem mu podać elastyczne beżowe opaski, którymi chronił kikut przed opuchlizną, gdy nie używał sztucznej nogi. Leżały pozwijane w kącie szuflady koło skarpetek. Każdy bandaż miał jakieś trzy cale szerokości i zabezpieczony był dużą agrafką, żeby się nie rozwinął. Sięgnąłem do tej szuflady z równą chęcią, z jaką wsadziłbym rękę w wyżymaczkę, ale zrobiłem to, a gdy przyniosłem bandaże Alvinowi do łóżka, po jednym w każdej garści, pochwalił mnie: „Dobry chłopczyk”, i poklepał po głowie jak psa, aż parsknąłem śmiechem.
Bojąc się tego, co nastąpi, usiadłem na swoim łóżku i patrzyłem.
– Bandażuje się – wyjaśnił Alvin – żeby nie puchło.
Jedną ręką podtrzymywał kikut, a drugą, zdjąwszy agrafkę, owijał go bandażem na krzyż, do kolana i parę cali powyżej.
– Bandażuje się, żeby nie puchło – powtórzył ze znużoną, przesadną cierpliwością. – Ale tam, gdzie jest rozwalone, nie wolno bandażować, bo się nie zagoi. No i tak to wygląda, w górę i w dół, kręćka można dostać.
Bandaż się skończył, Alvin zabezpieczył go agrafką i pokazał mi rezultat.
– Musi być ciasno, widzisz?
Potem powtórzył tę samą operację z drugim bandażem. Kiedy skończył, kikut znów wydał mi się podobny do małego zwierzęcia – tym razem jednak do takiego, któremu starannie obwiązano pysk, żeby nie mogło zatopić ostrych zębów w ręce osoby, która je schwytała.
– Gdzie się tego nauczyłeś? – zapytałem.
– A czego tu się uczyć? Okręcasz i tyle. Tylko że – skrzywił się nagle – wyszło za ciasno. Może jednak trzeba się uczyć. Kurwa jego mać! Albo wychodzi za luźno, albo, kurwa, za ciasno. Szału można dostać – głupiego robota.
Rozpiął agrafkę zabezpieczającą drugi bandaż i odwinął obydwa, żeby zacząć od nowa.
– Teraz widzisz – powiedział, wyraźnie walcząc z obrzydzeniem wobec daremności wszelkich zabiegów – jak się dochodzi do wprawy.
Po czym zabrał się ponownie do bandażowania, z którym było chyba tak jak z gojeniem się rany: miało trwać w naszym pokoju już zawsze.
Następnego dnia po szkole przybiegłem prosto do domu, bo wiedziałem, że nikogo tam nie zastanę – Alvin był u dentysty, Sandy pojechał gdzieś z ciotką Evelyn, aby z niezrozumiałych dla mnie przyczyn wspierać Lindbergha, a rodzice mieli wrócić z pracy dopiero na kolację. Ponieważ Alvin nie bandażował nogi na dzień, chcąc, żeby szybciej się goiła, a zawijał ją tylko na noc, by zapobiec spuchnięciu, bez trudu odnalazłem oba bandaże w rogu górnej szuflady komody, tam gdzie odłożyłem je zwinięte z samego rana. Usiadłem na skraju łóżka, podwinąłem lewą nogawkę spodni i konstatując ze zgrozą, że to, co zostało z nogi Alvina, jest niewiele grubsze od mojego uda, zabrałem się do bandażowania. Przez wszystkie lekcje tego dnia ćwiczyłem w myślach ruchy podpatrzone minionego wieczoru u Alvina, ale ledwie o trzeciej dwadzieścia, zaraz po powrocie ze szkoły, okręciłem końcem pierwszego bandaża swój własny wyobrażony kikut, poczułem, że coś przylepiło mi się pod kolanem: okazało się, że to chropawy strup z owrzodzonego na spodzie kikuta Alvina. Strup musiał oderwać się w nocy – co mój kuzyn albo zignorował, albo przeoczył – a teraz przywarł do mnie i nie miałem pojęcia, co z nim począć. Mdłości złapały mnie jeszcze w pokoju, ale zdążyłem dopaść tylnych drzwi, zbiec do piwnicy i nachylić się nad kadzią pralni, zanim puściłem pierwszego pawia.
Znaleźć się samemu w wilgotnej krypcie piwnicy byłoby dla mnie czymś strasznym w każdych okolicznościach, i to nie tylko z powodu wyżymaczki. Upstrzona deseniami wilgoci i grzyba na spękanych pobielonych ścianach – a były to plamy we wszystkich odcieniach ekskrementalnej tęczy i zacieki kojarzące mi się z wydzielinami trupa – piwnica stanowiła oddzielne, upiorne królestwo, rozciągające się pod całym naszym domem i nieczerpiące ani odrobiny światła z zewnątrz przez sześć zapaćkanych wąskich okienek, umieszczonych na poziomie betonowego chodnika i zachwaszczonego podwórka. Wklęsły ściek przecinający środkiem jej posadzkę miał kilka odpływów wielkości spodka od filiżanki. Każdy z tych odpływów zabezpieczony był ciężkim czarnym krążkiem z otworami o średnicy dziesięciocentówki, przez które, jak sobie wyobrażałem, bez trudu przeciskają się złowrogie stwory o ciałach z wilgotnych oparów, dobywające się z trzewi ziemi, by wtargnąć w moje życie. Piwnicy brakowało nie tylko słonecznego okna, ale w ogóle czegokolwiek, co daje człowiekowi poczucie bezpieczeństwa; kiedy w pierwszej klasie gimnazjum zaczęliśmy się uczyć mitologii Greków i Rzymian i gdy przeczytałem w podręczniku o Hadesie, Cerberze i rzece Styks, natychmiast przypomniała mi się nasza piwnica. Jedna trzydziestowatowa żarówka wisiała nad kadzią, do której się wyrzygałem, druga niedaleko pieców kotłowni- płonących żarem, brzuchatych, i stojących razem jak troistej postaci Pluton z podziemnego świata – a pozostałe, prawie zawsze przepalone, dyndały na kablach w komórkach.
Читать дальше