– Gdyby Jack żył – pouczał ojca Monty – ten szczeniak nawet nosa by za drzwi nie wytknął. Nie powinieneś był go puszczać, Herman. Chłopak zwiewa do Kanady, żeby zostać wielkim bohaterem wojennym – i proszę, z czym wraca: kulas na całą resztę życia.
Było to w sobotę przed powrotem Alvina. Stryjek Monty, ubrany w czysty garnitur, zamiast poplamionej wiatrówki, wyświechtanych spodni i brudnej szmacianej czapki, które zwykle nosił na largu, stał oparty o nasz kuchenny zlew, a w kąciku ust dyndał mu papieros. Matka wyszła. Wymówiła się pod byle pretekstem, jak zwykle podczas wizyt Monty’ego – jednak dla mnie, małego chłopca, stryj był postacią hipnotyzującą: rzeczywiście przypominał goryla, do którego po cichu przyrównywała go moja matka, gdy szczególnie dał się jej we znaki swoją brutalną manierą.
– Alvin nie znosi waszego prezydenta – odparł ojciec. – Dlatego wyjechał do Kanady. Nie tak dawno temu ty sam nie mogłeś ścierpieć tego człowieka. Ale teraz ten antysemita jest twoim przyjacielem. Przekonujesz mnie, razem z innymi bogatymi Żydami, że Wielki Kryzys minął nie dzięki Rooseveltowi, a dzięki Lindberghowi. Akcje idą w górę, zyski rosną, interes kwitnie – a dlaczego? Dlatego, że mamy Lindberghowski pokój zamiast Rooseveltowskiej wojny. No bo co się jeszcze dla was liczy oprócz pieniędzy?
– Gadasz jak Alvin, Herman. Jak małe dziecko. Co się liczy oprócz pieniędzy? Liczą się twoi dwaj synowie. Chcesz, żeby Sandy wrócił kiedyś do domu taki jak Alvin? Chcesz, żeby Phil – pytał dalej, patrząc na mnie, siedzącego przy kuchennym stole – wrócił kiedyś do domu taki jak Alvin? Uniknęliśmy wojny i będziemy się trzymać od niej z daleka. Nie widzę, jaką krzywdę zrobił mi tym Lindbergh.
Czekałem, aż ojciec odpowie: „Poczekaj, to zobaczysz”, ale widocznie ze względu na moją obecność i mój strach, nie powiedział nic.
Zaraz po wyjściu Monty’ego zwrócił się do mnie:
– Twój stryj w ogóle nie myśli. Żaden z was na pewno nie wróci do domu taki jak Alvin.
– A jak Roosevelt znowu zostanie prezydentem? Wtedy będzie wojna – powiedziałem.
– Może tak, a może nie – odparł ojciec. – Tego nikt nie umie przewidzieć.
– No ale jakby była wojna i Sandy byłby już pełnoletni, to wzięliby go do wojska i wysłali na wojnę. A jakby walczył na wojnie, to mogłoby mu się zdarzyć to, co Alvinowi.
– Synu, wszystko się może zdarzyć każdemu. Ale najczęściej się I nie zdarza.
„Chyba że się zdarzy” – pomyślałem, ale nie ośmieliłem się powiedzieć tego głośno, widząc, że ojciec ma już dosyć moich pytań i prawdopodobnie nie znajdzie odpowiedzi na następne. A ponieważ stryjek Monty powiedział ojcu o Lindberghu dokładnie to samo, co rabin Bengelsdorf – i to samo, co Sandy mnie powtarzał w sekrecie – I zacząłem wątpić w to, czy ojciec wie na pewno, o czym mówi.
Minął już prawie rok od objęcia urzędu przez Lindbergha, kiedy Alvin powrócił do Newark nocnym pociągiem z Montrealu, w asyście kanadyjskiej pielęgniarki Czerwonego Krzyża i bez połowy jednej nogi. Wyjechaliśmy po niego na stację Penn, tak jak pod koniec minionych wakacji wyjechaliśmy po Sandy’ego – tyle że Sandy był teraz z nami. Parę tygodni wcześniej, w imię zgody rodzinnej, pozwolono mi pojechać z nim i ciotką Evelyn do oddalonego o jakieś czterdzieści mil od Newark New Brunswick, na zebranie w synagodze, gdzie siedząc wśród publiczności, podziwiałem mojego brata, który żarliwie zachęcał zebranych, aby zapisywali dzieci do Zwykłych Ludzi, opowiadając im o swojej przygodzie w Kentucky i demonstrując rysunki. Rodzice wytłumaczyli mi, że nie powinienem mówić Alvinowi o działalności Sandy’ego w organizacji Zwykli Ludzie; powiedzieli, że sami mu wszystko wyjaśnią, ale niech Alvin najpierw przyzwyczai się do domu, a z czasem sam lepiej zrozumie zmiany, jakie zaszły w Ameryce od i jego wyjazdu do Kanady. Nie chodziło o ukrywanie czegoś przed Alvinem czy o kłamstwo, tylko o to, żeby ochronić go przed czymś, co może przeszkodzić w rekonwalescencji.
Poranny pociąg z Montrealu miał tego dnia opóźnienie. Ojciec, dla zabicia czasu – a także dlatego, że ani na moment nie przestawał śledzić sytuacji politycznej – kupił gazetę „Daily News”. Siedząc na dworcowej ławce, czytał pobieżnie ten prawicowy nowojorski dziennik popularny, o którym nigdy nie wyrażał się inaczej jak „szmatławiec”. My z matką spacerowaliśmy tymczasem po peronie, z niecierpliwością wyczekując początku nowej fazy naszego wspólnego życia. Gdy głos przez megafon oznajmił opóźnienie pociągu z Montrealu, matka wzięła nas obu pod ręce i poprowadziła do ławki, gdzie siedział ojciec, który zdążył już przeczytać tyle „Daily News”, ile potrafił znieść, i wyrzucił gazetę do kosza. Ponieważ w naszym domu szanowało się każdą pięcio – i dziesięciocentówkę, wyrzucenie gazety w parę minut po zakupieniu zaszokowało mnie nie mniej niż fakt, że ojciec w ogóle ją czytał.
– Nie uwierzycie, co ci ludzie wypisują – zżymał się ojciec. – Ten faszystowski pies nadal jest ich bohaterem.
Nie dodał, że dzięki dotrzymaniu złożonej w kampanii obietnicy uchronienia Ameryki przed wojną światową, ten faszystowski pies stał się już bohaterem wszystkich gazet w kraju, z jednym wyjątkiem – „PM”.
– No – powiedziała matka, gdy pociąg wreszcie wtoczył się na stację – nadjeżdża wasz kuzyn.
– Co mamy robić? – spytałem ją, gdy wszyscy czworo stanęliśmy na skraju peronu.
– Powiedzieć cześć. To jest Alvin. Powitajcie go miło w domu.
– A jego noga? – szepnąłem.
– O co ci chodzi, kochanie?
Wzruszyłem ramionami.
Wtedy ojciec ujął mnie za barki i powiedział:
– Nie bój się. Nie bój się Alvina ani jego nogi. Pokaż mu, jak wydoroślałeś.
Sandy oderwał się od naszej grupki i ruszył pędem w stronę wagonu, który zatrzymał się kilkaset stóp dalej. Usadowionego na wózku inwalidzkim Alvina wywiozła na peron kobieta w uniformie Czerwonego Krzyża, a osobą, która wykrzykując radośnie jego imię, biegła mu na powitanie, był jedyny członek naszej rodziny, który przeszedł na stronę wroga. Nie wiedziałem już, co mam myśleć o swoim bracie – ale nie wiedziałem też, co mam myśleć o sobie, bo całą moją uwagę pochłaniało pilnowanie cudzych sekretów, a jednocześnie usiłowałem stłumić w sobie lęki i nie przestać wierzyć ojcu, demokratom, FDR i wszystkim, którzy mogli mnie powstrzymać od przyłączenia się do powszechnej adoracji prezydenta Lindbergha.
– Wróciłeś! – krzyczał Sandy. – Jesteś w domu!
I nagle mój brat, od niedawna dopiero czternastoletni, ale silny jak dwudziestolatek, padł na kolana na beton peronu, aby zarzucić Alvinowi ręce na szyję. Matka uderzyła w płacz, a ojciec szybko wziął mnie za rękę – nie wiem, czy po to, żebym też się nie rozmazał, czy dla opanowania własnego chaosu uczuć.
Uznałem, że przyszła moja kolej na powitanie z Alvinem, więc zostawiłem rodziców i ruszyłem w stronę wózka inwalidzkiego, a gdy już do niego doszedłem, naśladując Sandy’ego, też zarzuciłem Alvinowi ręce na szyję – i wtedy poczułem, jak on okropnie śmierdzi. W pierwszej chwili wydało mi się, że smród bije z jego nogi, ale jemu cuchnęło z ust. Wstrzymałem oddech, zamknąłem oczy i rozluźniłem uścisk na szyi Alvina dopiero wtedy, gdy poczułem, jak nachyla się, podając rękę mojemu ojcu. Wówczas zauważyłem drewniane kule przytroczone z boku do wózka i po raz pierwszy ośmieliłem się spojrzeć na Alvina. Nigdy w życiu nie widziałem nikogo tak wychudzonego i zrozpaczonego. W jego oczach nie było jednak lęku ani łez – oczy te patrzyły na mojego ojca z furią, jak na opiekuna, który dopuścił się niewybaczalnego czynu, doprowadzając do kalectwa podopiecznego.
Читать дальше