– Tylko tyle? Nic więcej?
– To bardzo dużo. Jeżdżę po całym mieście. Nawet poza New-ark. Jeżdżę, gdzie chcę. Ludzie mieszkają wszędzie – wyjaśnił Earl.
– A jak zdążasz do domu przed matką?
– W tym cała sztuka: pojechać najdalej, jak się da, i wrócić przed I nią.
Przyznał się bez żenady, że pieniądze na bilety autobusowe podkrada matce z torebek, a na dowód tego, z triumfalną miną włamywacza do skarbca Fort Knox, wysunął zamaszyście szufladę w komodzie matki, bez ładu i składu wypełnioną mnóstwem damskich torebek. W weekendy, które spędzał u ojca w Nowym Jorku, podbierał forsę z kieszeni garniturów w ojcowskiej szafie, a gdy w niedzielę czterech czy pięciu muzyków z Casa Loma Orchestra przychodziło do jego ojca grać w pokera, szperał bez skrupułów po kieszeniach ich płaszczy rzuconych na łóżko. Łupy chował w brudnej skarpetce na dnie swojej walizki. A potem, jakby nigdy nic, swobodnym krokiem wracał do salonu, gdzie przez całe popołudnie przyglądał się grze, słuchając dykteryjek karciarzy o koncertach w l’nramount, Essex House i Glen Island Casino. W czterdziestym pierwszym roku zespół był świeżo po wyjeździe do Hollywood, gilzie wystąpił w filmie, więc panowie plotkowali o aktorach. Polem Earl powtarzał te plotki mnie, a ja Sandy’emu, na co ten niezmiennie odpowiadał: „Bzdury!”, i radził mi nie zadawać się więcej z Earlem Axmanem.
– Twój koleżka – mówił – za dużo wie, jak na takiego smarkacza.
– Ma fantastyczny zbiór znaczków pocztowych.
– Owszem, i matkę, która puszcza się ze wszystkimi dookoła. Nawet z młodszymi od siebie.
– Skąd wiesz? – spytałem.
– Cała Summit Avenue o tym wie.
– Ja nie wiedziałem.
– No i nie jest to jedyna rzecz, o której nie wiedziałeś – podsumował Sandy.
A ja pomyślałem sobie z satysfakcją: „Może i ty też o czymś nie wiesz”. Mimo to niepokoiło mnie pytanie, czy matka mojego najlepszego przyjaciela nie jest przypadkiem damą z gatunku tych, które starsi chłopcy nazywają „kurwą”.
Okradanie rodziców okazało się o wiele łatwiejsze, niż przypuszczałem, tak samo zresztą jak śledzenie ludzi, chociaż podczas pierwszych paru akcji wszystko mnie przerażało, począwszy od tego, że o wpół do czwartej po południu jestem w centrum miasta bez opieki. Czasami jeździliśmy szukać ofiary aż na stację Penn, czasami na ulicę Broad albo Market, a zdarzało się, że i pod gmach sądu. Nigdy nie śledziliśmy kobiet. Nie interesują nas – orzekł Earl. Nigdy też nie śledziliśmy nikogo o wyglądzie Żyda. Tacy też nas nie interesowali. Ciekawili nas tylko dorośli chrześcijanie płci męskiej, pracujący cały dzień w centrum Newark. Dokąd oni wracają z pracy?
Najbardziej denerwowałem się, gdy wsiadaliśmy do autobusu i trzeba było zapłacić za bilet. Pieniądze mieliśmy kradzione, znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie nas być nie powinno, i nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Zanim przyszedł czas wysiadać, byłem tak zestresowany, że nie docierała do mnie nazwa dzielnicy, którą Earl szeptał mi do ucha. Zgubiłem się, jestem zbłąkanym dzieckiem – udawałem sam przed sobą. Co będę jadł? Gdzie będę spał? Czy pogryzą mnie psy? Czy zostanę aresztowany i wtrącony do więzienia? Czy jakiś chrześcijanin przygarnie mnie do domu i adoptuje? A może ktoś mnie porwie, jak synka Lindbergha? Czasami też wyobrażałem sobie, że trafiłem w dalekie, nieznane okolice albo że Hitler, za przyzwoleniem Lindbergha, napadł na Amerykę i my z Earlem uciekamy przed nazistami.
A przez cały ten czas, gdy wyobraźnia podsuwała mi wciąż nowe lęki, skręcaliśmy czujnie za kolejne rogi ulic, przemykaliśmy przez jezdnie i kuliliśmy się za drzewami, żeby nikt nie spostrzegł nas aż do kulminacyjnego momentu, w którym śledzony mężczyzna docierał do domu, otwierał drzwi i znikał w środku. Stawaliśmy wtedy w bezpiecznej odległości, obserwując ten dom, ze znów zamkniętymi drzwiami, i Earl mówił coś w rodzaju: „Spory mają trawnik” albo: „Lato minęło, czemu nie pozdejmują moskitier?”, albo: „Widzisz tam, w garażu? To nowy pontiac”. W końcu – ponieważ pomysł, żeby podkraść się bliżej i zajrzeć przez okna, przerastał nawet żydowskie wścibstwo Earla Axmana – szliśmy z powrotem do autobusu, który dowoził nas na stację Penn. O tej godzinie, gdy wszyscy wychodzili z pracy, autobus powrotny do centrum bywał z reguły pusty, mieliśmy więc uczucie, że kierowca jest naszym prywatnym szoferem, pojazd komunikacji miejskiej – naszą prywatną limuzyną, a my sami – najodważniejszymi chłopcami na świecie. Earl był doskonale odżywionym dziesięciolatkiem o jasnej cerze, już wtedy z lekką tendencją do otyłości, miał pyzate dziecinne policzki, długie ciemne rzęsy i gęstą, czarną, kędzierzawą czuprynę, uperfumowaną ojcowskim olejkiem do włosów. Jeśli autobus był pusty, mój kompan rozwalał się na tylnym siedzeniu w pozie baszy, doskonale obrazującej jego nonszalancki nastrój, podczas gdy ja, chudzina, siedziałem sztywno obok z lekko wstydliwym, potulnym uśmieszkiem wspólnika.
Z dworca Penn łapaliśmy do domu „czternastkę”, odbywając nią swoją czwartą popołudniową jazdę autobusem. Przy kolacji myślałem z dumą: „Śledziłem chrześcijanina i nikt o tym nie wie. Mogli mnie porwać i nikt o tym nie wie. Za te pieniądze, które we dwóch zwędziliśmy, możemy, gdybyśmy chcieli… ”. Czasami omal nie zdradziłem się przed wyjątkowo bystrą matką, odruchowo podrygując pod stołem kolanem (dokładnie tak, jak to zawsze robił Earl, gdy knuł coś nowego). Co noc zasypiałem ukołysany podniecającym czarem wielkiej nowej misji, która nadała sens mojemu ośmioletniemu życiu: uciec od tego wszystkiego. Gdy siedząc w szkole, słyszałem przez otwarte okno autobus jadący pod górę Chancellor Avenue, myślałem tylko o tym, żeby nim jechać – cały świat stał się dla mnie autobusem, tak jak dla chłopca z Dakoty Południowej całym światem jest kucyk – kucyk, który niesie go na grzbiecie do granic dozwolonej ucieczki.
Terminować u Earla jako kłamca i złodziej zacząłem w październiku, po czym kontynuowaliśmy działalność przez cały listopad, o gdy przyszedł początek grudnia i w centrum pojawiły się bożonarodzeniowe dekoracje, na przystankach mieliśmy jeszcze większy wybór mężczyzn do śledzenia niż przedtem. Choinki na sprzedaż wystawiano – czego nigdy dotąd nie widziałem – bezpośrednio na chodnikach, a handlowali nimi chłopcy wyglądający na biedaków albo młodociani cwaniacy, jakby świeżo wypuszczeni z poprawczaka. W pierwszej chwili wydało mi się, że taki jawny handel z ręki do ręki to bezprawie, ale żaden ze sprzedających nie starał się ukryć transakcji. A przecież wszędzie pełno było policji z pałkami, w ciężkich granatowych płaszczach – jednak i policjanci z wyraźnym zadowoleniem chłonęli bożonarodzeniową atmosferę. Od Święta Dziękczynienia dwa razy na tydzień przechodziły nad miastem śnieżyce i zadymki, toteż po obu stronach ulic piętrzyły się brudne pryzmy śniegu, sięgające już wysokości samochodu.
Nie zważając na tłumy przechodniów, handlarze wyciągali ze stosu upatrzoną przez klienta choinkę i stawiali ją na samym środku chodnika, żeby nabywca mógł ocenić wysokość. Dziwnie było widzieć drzewka wyhodowane gdzieś na dalekiej farmie, a teraz stłoczone przy żeliwnych ogrodzeniach najstarszych miejskich kościołów albo zwalone w stosy przed fasadami wielkich banków i agencji ubezpieczeniowych – dziwnie też było czuć ich wiejski zapach na głównej ulicy. W naszych okolicach nikt nie handlował choinkami, bo nie było komu ich kupować – dlatego u nas grudzień, jeśli pachniał czymkolwiek, to najwyżej padliną, którą bezdomny kot wywlókł z wywróconego śmietnika, obiadem przygrzewanym w kuchni, której zaparowane okno gospodyni lekko uchyliła, nieznośną sadzą wciąż buchającą z kominów albo popiołem wygrzebanym z piwnicznej kotłowni do posypania śliskiego chodnika. W porównaniu z aromatami wilgotnej wiosny, mokrego lata i kapryśnej jesieni New Jersey, zapachy mroźnej zimy były prawie niezauważalne – tak przynajmniej mi się zdawało, dopóki nie pojechałem z Earlem do centrum, nie powąchałem świeżego igliwia i nie odkryłem, że tak jak wiele innych rzeczy, również grudzień jest dla chrześcijan inny niż dla nas. Tysiące barwnych lampek rozwieszonych po ulicach, kolędnicy, orkiestra Armii Zbawienia, roześmiany Święty Mikołaj na każdym rogu – tak, w tym jednym miesiącu roku moje rodzinne miasto należało tylko i wyłącznie do chrześcijan. W parku Wojskowym stała udekorowana choinka wysokości czterdziestu stóp, a fasadę Urzędu Spraw Publicznych zdobiła gigantyczna metalowa makieta choinki, iluminowana reflektorami o zasięgu, jak podano w „Newark News”, osiemdziesięciu stóp – podczas gdy ja mierzyłem zaledwie cztery i pół.
Читать дальше