Ostatnią popołudniową wyprawę z Earlem odbyłem na parę dni przed feriami świątecznymi: pojechaliśmy autobusem do Linden, śledząc mężczyznę, który w każdej ręce dźwigał wielką torbę wypchaną prezentami w czerwono-zielonych gwiazdkowych opakowaniach. Parę dni później pani Axman dostała rozstroju nerwowego i karetka zabrała ją z domu w środku nocy, a wkrótce potem, w dzień Nowego Roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego, Earla wziął do siebie ojciec, razem z kolekcją znaczków i innymi skarbami. Po jakimś czasie, jeszcze w styczniu, pod dom Earla zajechała ciężarówka firmy przeprowadzkowej i, na moich oczach, wyniesiono z mieszkania wszystkie meble, także komodę z bielizną matki Earla, po czym nikt z Summit Avenue więcej Axmanów nie widział.
Ponieważ zmierzch zimowy zapadał wcześnie, śledzenie ludzi po wyjściu z autobusu napawało nas teraz szczególną satysfakcją: czuliśmy się prawie tak, jakbyśmy odbywali swoje akcje grubo po północy, gdy wszystkie inne dzieciaki dawno już śpią. Facet z torbami pełnymi prezentów przejechał autobusem granicę Hillside i wysiadł dopiero w Elizabeth, tuż za wielkim cmentarzem, niedaleko narożnego domu z mieszkaniem nad sklepem, w którym wychowała się moja matka. Wysiedliśmy za nim dość dyskretnie – z wyglądu nie różniliśmy się niczym od tysięcy uczniów w typowym Hi roju zimowym: kurtka z kapturem, grube wełniane rękawice z Jednym palcem i bezkształtne sztruksowe spodnie, wciśnięte dołem w niedopasowane gumowe kalosze z mnóstwem denerwujących sprzączek, które w połowie nosiliśmy rozpięte. Widocznie Jednak zapadający zmrok nie krył nas tak dobrze, jak nam się zdawało, a może z czasem zaczęliśmy po prostu tracić czujność, bo tym razem śledzenie nie poszło nam tak sprawnie jak zazwyczaj i nie zasłużyliśmy raczej na dumny tytuł „niezwyciężonego duetu”, który wcześniej nadał nam Earl jako nieuchwytnym tropicielom chrześcijan.
Trzeba było przemknąć się najpierw przez dwa długie ciągi solidnych ceglanych willi, rozjarzonych bożonarodzeniową iluminacją (Earl szeptem nazwał je „pałacami milionerów”), a potem przez dwa krótsze ciągi znacznie mniejszych i skromniejszych domów z prefabrykatów, jakich setki widywaliśmy na ulicach – każdy z wieńcem bożonarodzeniowym na drzwiach. Potem mężczyzna, którego śledziliśmy, skręcił w wąską, wyłożoną cegłami alejkę, prowadzącą do niskiego domeczku z krytym gontem dachem, wystającego wdzięcznie spośród zwałów odgarniętego śniegu, niczym jadalna ozdoba na wielkim lukrowanym torcie. Na piętrze i na parterze paliły się nastrojowe światła, a przez okno po jednej stronie drzwi widać było migoczącą choinkę. Mężczyzna postawił torby, aby wyciągnąć klucz, a my podkradliśmy się bliżej po rozległym białym trawniku – tak blisko, że mogliśmy już rozróżnić ozdoby na choince.
– Patrz – szepnął Earl. – Widzisz tam, na czubku? Na samym czubku drzewka, widzisz? To Jezus!
– Nie, to jest anioł.
– A Jezus to niby kto?
– Myślałem, że to ich bóg – odszepnąłem.
– I szef wszystkich aniołów. To on!
I tak oto nasza misja osiągnęła punkt kulminacyjny – doszliśmy do Jezusa Chrystusa, który według nich był wszystkim, a według mnie wszystko spieprzył, bo gdyby nie Chrystus, nie byłoby chrześcijan, a gdyby nie było chrześcijan, nie byłoby antysemityzmu, a gdyby nie było antysemityzmu, to nie byłoby Hitlera, a gdyby nie było Hitlera, to Lindbergh nigdy nie zostałby prezydentem, a gdyby Lindbergh nie został prezydentem…
Nagle facet, którego śledziliśmy – stojąc już w otwartych drzwiach, z torbami w obu rękach – odwrócił się i zawołał łagodnie, jakby wydmuchiwał kółko tytoniowego dymu:
– Chłopcy.
Tak nas zaskoczył tą nagłą demaskacją, że przynajmniej ja gotów byłem natychmiast wystąpić z cienia na wiodącą do domu I ścieżkę i jak wzorowy chłopczyk, którym byłem jeszcze dwa miesiące wcześniej, zmazać z siebie winę, przedstawiając się pełnym imieniem i nazwiskiem. Earl jednak przytrzymał mnie za rękę.
– Chłopcy, nie chowajcie się. Nie musicie – namawiał mężczyzna.
– Co teraz? – szepnąłem do Earla.
– Ćśśś – odszepnął.
– Chłopcy, wiem, że tam jesteście. Robi się strasznie ciemno – ostrzegł tamten przyjaznym głosem. – Nie zmarzliście? Nie napilibyście się gorącego kakao? Chodźcie no tutaj, chłopcy, schowajcie się do środka, zanim znów sypnie śniegiem. Mam gorące kakao, keks, makowiec, pierniki, lukrowane ciasteczka-zwierzątka, i bezy, pełną szafkę bez, które możemy sobie opiekać przy kominku.
Gdy spojrzałem na Earla, upewniając się, co należy zrobić, on już gnał w stronę Newark.
– Zwiewaj! – krzyknął do mnie, oglądając się przez ramię. – Chodu, Phil, to pedał!
STYCZEŃ 1942 – LUTY 1942
Kikut
Alvina wypisali ze szpitala w styczniu czterdziestego drugiego roku, kiedy wstał z wózka inwalidzkiego i zaczął chodzić, najpierw I o kulach, a potem, dzięki długiej rehabilitacji i fachowej pomocy kanadyjskich pielęgniarzy wojskowych, już całkiem samodzielnie, na sztucznej nodze. Rząd kanadyjski miał mu odtąd wypłacać miesięczną rentę inwalidzką w wysokości stu dwudziestu pięciu dolarów – trochę ponad połowę pensji mojego ojca w Metropolitan – plus trzystudolarowy dodatek za rozłąkę. Jako inwalida wojenny, Alvin mógłby też skorzystać z innych przywilejów, gdyby zdecydował się pozostać w Kanadzie, która zagranicznym ochotnikom wojskowym, jeśli tylko sobie tego życzyli, przyznawała od ręki obywatelstwo natychmiast po zwolnieniu z czynnej służby. No i czemu on nie został Kanadyjczykiem? – dziwił się stryjek Monty. Skoro tak nienawidzi Ameryki, to czemu nie został tam i nie skorzystał z oferty grubej kasy?
Monty był najbardziej despotycznym z moich stryjów – dlatego zapewne był też najbogatszy. Zbił fortunę na hurtowej sprzedaży owoców i warzyw na targowisku przy Miller Street, w pobliżu torów kolejowych. Inicjatorem tego biznesu był ojciec Alvina, stryj Jack; po jego śmierci Monty wciągnął do interesu najmłodszego brata, stryja Herbiego, ale kiedy zaproponował spółkę również memu ojcu – a rodzice byli wówczas nowożeńcami bez grosza przy duszy – ten odmówił, pamiętając, ile upokorzeń zaznał od Monty’ego w czasach, gdy wspólnie dorastali. Ojciec dorównywał Monty’emu niespożytą energią i odpornością na trudy życia, ale doświadczenia z dzieciństwa nauczyły go, że nigdy nie sprosta pełnemu inwencji bratu, który na początek zaryzykował, lansując zimą w Newark dojrzałe pomidory, które, jeszcze zielone, sprowadzał w wielkich ilościach z Kuby, po czym trzymał w specjalnie ogrzewanych halach dojrzewalni na drugim piętrze podupadłego magazynu na Miller Street. Gdy dojrzały, pakował je po cztery do pudełek, za każde pudełko brał dolara i wkrótce zasłynął w okolicy jako Król Pomidorów.
Gdy my mieszkaliśmy w czynszowym pięciopokojowym mieszkaniu na piętrze domu w Newark, moi stryjowie z hurtowego biznesu rezydowali w żydowskiej części podmiejskiej dzielnicy Maplewood, gdzie każdy z nich był właścicielem dużej białej willi w stylu kolonialnym, z zielonym trawnikiem przed wejściem i lśniącym cadillakiem w garażu. Na szczęście czy nieszczęście, demonstracyjny egoizm ludzi pokroju Abe’a Steinheima, stryja Monty’ego czy rabina Bengelsdorfa – dynamicznych postaci, które pośledni status potomków skromnych imigrantów mobilizował do starań o najwyższe pozycje w roli amerykańskich obywateli – nie imponował zupełnie mojemu ojcu, pozbawionemu jakiegokolwiek pociągu do władzy: jego siłą pociągową była duma osobista, a siła i bojowość, które w stopniu nie mniejszym niż bracia czerpał z kompleksu biednego dziecka, pogardliwie zwanego przez kolegów żydkiem, pozwalały mu dążyć do osiągnięcia czegoś (bo raczej nie wszystkiego) na własną rękę, bez rujnowania życia innym ludziom. Ojciec był z natury wojownikiem, ale również obrońcą, toteż wyrządzenie krzywdy wrogowi nigdy nie radowało go tak jak starszych braci (nie mówiąc o jeszcze bezwzględniejszych od nich „macherach”). Świat dzielił się na szefów i podwładnych, a szefowie byli szefami nie bez kozery – nie bez kozery też zakładali własne interesy, czy to budowlane, czy produkcyjne, czy rabinackie, czy szemrane. Tylko w ten sposób mogli działać bez przeszkód – i, w swoim mniemaniu, bez upokorzeń – niedyskryminowani przez protestancką hierarchię, która zatrudniała dziewięćdziesiąt dziewięć procent potulnych Żydów w swych największych korporacjach.
Читать дальше