– Powiedz mi, co cię niepokoi.
Ponieważ milczałem, zaczęła tłumaczyć mi zachowanie Alvina na stacji.
– Alvin się wstydzi. Wstydzi się, że oglądamy go na wózku inwalidzkim. Kiedy stąd wyjeżdżał, był silny i niezależny. Teraz chciałby się schować, wrzeszczeć, kląć – to dla niego straszne. Straszne jest też dla chłopca takiego jak ty, widzieć dorosłego kuzyna w tym stanie. Ale wszystko się zmieni. Kiedy tylko Alvin zrozumie, że nie ma powodu się wstydzić ani swojego wyglądu, ani tego, co mu się przytrafiło, przybierze z powrotem na wadze, zacznie chodzić, gdzie zechce, na sztucznej nodze i będzie wyglądał tak, jak go pamiętasz sprzed wyjazdu do Kanady… Ulżyło ci trochę? Podniosłam cię na duchu?
– Nie trzeba mnie podnosić na duchu – odparłem, chociaż bardzo chciałem zapytać matkę: „A ten jego kikut, co to znaczy, że się rozwalił? Będę musiał go oglądać? Będę musiał go dotknąć? Czy oni mu to kiedyś wyleczą?”.
W pewną sobotę, parę tygodni wcześniej, pomagałem matce w piwnicy rozpakowywać kartony z rzeczami Alvina, które ojciec uratował z pokoju przy Wright Street po jego ucieczce do armii kanadyjskiej. Co tylko można było, matka wyprała na tarze w kamiennej kadzi podzielonej na dwie części – w jednej mydliny, w drugiej woda do płukania – po czym, sztuka po sztuce, wkładała czyste rzeczy do wyżymaczki, a ja kręciłem korbą, wyciskając z nich wodę. Nienawidziłem wyżymaczki: każda sztuka bielizny wychodziła spomiędzy jej rolek jak przejechana przez ciężarówkę. Gdy schodziłem do piwnicy, wszystko jedno w jakiej sprawie, ze strachu nigdy nie odwracałem się tyłem do tego urządzenia. Teraz jednak zacisnąłem zęby i wrzucałem kolejne mokre, sprasowane płachty do kosza na bieliznę, który następnie zataszczyłem na górę, żeby matka mogła rozwiesić pranie na sznurach za domem. Podawałem lej spinacze do bielizny, a ona wychylała się przez okno, wieszając rzeczy sztuka po sztuce. Wieczorem tego samego dnia, po kolacji, matka prasowała w kuchni koszule i piżamy, które razem z nią zebrałem ze sznura, a ja siedziałem przy stole, składając w kostkę bieliznę Alvina i zwijając w kulki jego skarpetki – robiłem wszystko, żeby sprawy przybrały pomyślny obrót, starając się być najgrzeczniejszym chłopcem na świecie, o wiele, wiele grzeczniejszym niż Sandy – grzeczniejszym nawet od samego siebie.
Następnego dnia po szkole musiałem aż w dwóch turach zanieść dobre jeszcze ubrania Alvina do krawca za rogiem, u którego mieściła się również pralnia chemiczna. Odebrałem je parę dni później i wszystko – płaszcz, garnitur, kurtkę sportową i dwie pary spodni – powiesiłem na drewnianych wieszakach w swojej szafie, resztę czystych ubrań układając na dwóch górnych półkach, które dawniej zajmował Sandy. Ponieważ Alvin miał spać w naszym pokoju – żeby jak najłatwiej mu było korzystać z łazienki – Sandy już przygotował się do przeprowadzki do słonecznej alkowy od frontu, układając wszystkie swoje rzeczy w kredensie stołowego pokoju, obok lnianych obrusów i serwetek. Wieczorem na kilka dni przed planowanym powrotem Alvina wyczyściłem na glanc dwie pary jego butów, brązowe i czarne, starając się nie myśleć, czy rzeczywiście konieczne jest polerowanie wszystkich czterech sztuk. Lśniące buty, czyste ubrania, szafa schludnie zapełniona pachnącą świeżością bielizną – wszystko to była po prostu modlitwa, improwizowana modlitwa do bóstw ogniska domowego o ochronę naszych pięciu skromnych pokoi i całego zawartego w nich dobytku przed mściwą furią utraconej nogi.
Przez okno autobusu spróbowałem ustalić, ile mam jeszcze czasu, zanim dotrzemy do Summit Avenue i zrobi się za późno na zmianę mojego losu. Przejeżdżaliśmy właśnie przed hotelem Riviera na Clinton Avenue, w którym moi rodzice – co przypominałem sobie za każdym razem, gdy go mijaliśmy – spędzili noc poślubną. A więc byliśmy już poza centrum, mniej więcej w połowie drogi domu; tuż przed nami wznosiła się synagoga B’nai Abraham – wielka owalna forteca służąca żydowskim bogaczom z miasta, a dla mnie równie obca jak bazylika w Watykanie.
– Mogę się przenieść do twojego łóżka, jeśli to w tym jest problem – powiedziała matka. – Przez pewien czas, dopóki wszyscy nie przywykniemy do siebie nawzajem, mogłabym zamiast ciebie dzielić sypialnię z Alvinem, a ty spałbyś z tatą w naszym łóżku. Wolałbyś tak?
Odpowiedziałem, że wolę spać sam w swoim łóżku.
– To może Sandy wróci z loggii do swojego łóżka – kombinowała dalej matka – Alvin zajmie twoje, a ty przeniesiesz się na kozetkę w loggii, gdzie miał nocować Sandy? Tylko czy nie będzie ci smutno, że śpisz sam w drugiej części domu? A może tak wolisz?
Czy wolałem? Jeszcze jak! Ale przecież nie mogłem dopuścić do tego, żeby Sandy, który pracował teraz dla Lindbergha, dzielił pokój z kimś, kto stracił nogę w wojnie z nazistowskimi przyjaciółmi Lindbergha.
Autobus skręcił w Clinton Place i zatrzymał się na dobrze mi znanym przystanku Clinton Avenue, tuż za rogiem willowej ulicy, gdzie – zanim Sandy zdradził mnie na sobotnie popołudnia dla ciotki Evelyn – wysiadaliśmy zawsze, spiesząc na podwójny seans filmowy do kina Roosevelt, którego markizę z czarnym napisem widać było o przecznicę dalej. Niebawem mieliśmy zacząć mijać wąskie boczne alejki i szeregi dwurodzinnych domów, ciągnące się przez całą ulicę Clinton Place – domów identycznych jak nasz, a jednak, mimo podobieństwa ceglanych ganków, niebudzących tych głębokich chłopięcych emocji, które budził dom rodzinny – aż w końcu autobus weźmie ostatni zakręt i wjedzie w Chancellor Avenue. Tam zacznie mozolnie piąć się pod górę, mijając elegancką żłobkowaną kolumnadę nowego gimnazjum, a potem krzepki maszt flagowy przed moją podstawówką, by wreszcie dotrzeć na szczyt wzgórza, gdzie jak opowiadał nam w trzeciej klasie nauczyciel, mieszkała kiedyś w maleńkiej osadzie banda z Delaware, która piekła jedzenie na kamieniach i wyrabiała gliniane garnki w rżnięte wzory. To był cel naszej podróży, przystanek Summit Avenue, naprzeciwko ozdobionej koronkową firanką witryny cukierni Anny Mae, zastawionej półmiskami z obfitością świeżych wyrobów czekoladowych – cukierni, która zastąpiła na tym miejscu indiańskie tipi i wabiła nas nieustannie słodkim zapachem, odległa o dwie minuty spacerem od naszego domu.
Innymi słowy, czas na wyrażenie woli przeniesienia się do loggii mijał dla mnie nieubłaganie, z każdym kinem, które zostawialiśmy za sobą, z każdą ciastkarnią, każdym gankiem – chociaż i tak wiedziałem, że powiedzieć mogę tylko nie, zostanę w swoim pokoju, aż w końcu matce wyczerpały się propozycje i mimo starań zapadła w ponure, złowieszcze milczenie, nie kryjąc już dłużej własnego nastroju, jakby w końcu i ją, tak samo jak mnie, przygnębił klimat pełnego zdarzeń poranka. Ja tymczasem, nie wiedząc, jak długo jeszcze zdołam utrzymać w sekrecie niechęć do Alvina z powodu jego urwanej nogi, pustej nogawki spodni, ohydnego zapachu, fotela na kółkach, kul i odwracania wzroku, gdy z nami rozmawiał, zacząłem udawać, że śledzę pewnego pasażera naszego autobusu, który nie wyglądał na Żyda. I wtedy właśnie uprzytomniłem sobie – uwzględniając wszystkie kryteria, które zdradził mi Earl – że moja matka wygląda na Żydówkę. Jej włosy, nos, oczy – wszystko nieomylnie świadczyło o żydowskim pochodzeniu. A więc i ja, tak bardzo do niej podobny, musiałem wyglądać na Żyda. Tego wcześniej nie wiedziałem.
Źródłem smrodu, który bił od Alvina, była próchnica zębów.
– Zęby psują się od nadmiaru stresu – wyjaśnił doktor Lieberfarb, obejrzawszy wnętrze jamy ustnej Alvina za pomocą małego lusterka. Podczas tych oględzin dziewiętnaście razy westchnął „Aj-aj!”, i jeszcze tego samego popołudnia wziął się do borowania. Zobowiązał się wykonać całą robotę za darmo, dlatego że Alvin poszedł na ochotnika walczyć z faszystami, a on, Lieberfarb – w przeciwieństwie do „bogatych Żydów”, którzy zdumiewali mojego ojca swoją złudną nadzieją bezpieczeństwa w Lindberghowskiej Ameryce – nie miał najmniejszych złudzeń co do planów, jakie mają wobec nas „liczni Hitlerzy tego świata”. Dziewiętnaście złotych plomb oznaczało spory majątek, ale doktor okazywał w ten sposób solidarność z moim ojcem, z moją matką, ze mną samym i z demokratami, odcinając się jednocześnie od wuja Monty’ego, ciotki Evelyn, Sandy’ego i rzeszy republikanów, cieszących się obecnie miłością narodu. Założenie dziewiętnastu plomb zajęło też sporo czasu, zwłaszcza dentyście, który kształcił się na studiach wieczorowych, bo za dnia pracował jako ładowacz w porcie Newark – w związku z czym i rękę miał niezbyt delikatną. Lieberfarb borował zęby Alvina miesiącami, ale w ciągu pierwszych paru tygodni usunął większość zgnilizny, dzięki czemu spanie naprzeciwko Alvina przestało być taką straszną udręką. Co innego kikut. „Rozwalony” oznaczało, że rana na końcu otworzyła się na nowo, pękła i uległa zakażeniu. Skutkiem tego były pęcherze, ropna wydzielina, obrzęki i, rzecz jasna, nie można było założyć na to protezy – Alvin skazany był na kule do czasu, aż noga się zagoi i przestanie grozić kolejnym „rozwaleniem”. Wszystkiemu winne było złe dopasowanie sztucznej nogi. Lekarze tłumaczyli Alvinowi, że proteza „przestała pasować”, ale to nieprawda, bo jak twierdził Alvin, ona nigdy nie pasowała, ponieważ wytwórca od początku źle wziął miarę.
Читать дальше