– Powiedz mi, Hermanie, czy moje wyjaśnienia choć w małym stopniu rozwiały twoje lęki?
Na co ojciec odparł krótko:
– Nie. Nie. Ani trochę.
Po czym, nie bacząc na to, że popełnia afront, którym rabin może poczuć się nie tylko niemile zdziwiony, ale wręcz dotknięty i sprowokowany do mściwej pogardy, dodał:
– Kiedy słucham takich wypowiedzi z ust takiego człowieka jak pan, to, szczerze mówiąc, jestem jeszcze bardziej zaniepokojony.
Następnego dnia wieczorem zadzwoniła do nas ciotka Evelyn, aby z entuzjazmem powiadomić rodziców, że spośród stu chłopców z New Jersey, którzy latem uczestniczyli w akcji sponsorowanej przez Zwykłych Ludzi, właśnie nasz Sandy wybrany został na stanowego „oficera rekrutacyjnego” i jako weteran ruchu ma wygłaszać prelekcje do młodych Żydów płci męskiej i ich rodziców, prezentując liczne zalety programu OAA oraz zachęcając młodzież do składania zgłoszeń. Tak właśnie wyglądała zemsta rabina. Pierworodny syn naszego ojca został oto honorowym członkiem nowej administracji.
Wkrótce po tym, jak Sandy zaczął spędzać popołudnia w znajdującym się w centrum miasta biurze OAA ciotki Evelyn, matka włożyła swoją najlepszą garsonkę – szyty na miarę szary żakiet ze spódnicą w blade prążki, w którym występowała dotąd tylko jako przewodnicząca zebrań Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli oraz jako inspektorka wyborów w komisji urzędującej w podziemnej sali szkoły – i udała się na poszukiwanie pracy. Przy obiedzie oznajmiła nam, że znalazła zatrudnienie w dziale odzieży damskiej dużego domu handlowego Hahne na terenie śródmieścia. Przyjęta tam jako pomoc na okres świąteczny, miała pracować sześć dni w tygodniu oraz w środy wieczorem, lecz będąc doświadczoną sekretarką biurową, żywiła nadzieję, że w ciągu najbliższych tygodni zwolni się miejsce w dziale administracji i zatrzymają ją na stałe po Bożym Narodzeniu. Sandy’emu i mnie wytłumaczyła, że jej pensja pomoże pokryć wydatki związane z powrotem do domu Alvina – w rzeczywistości jednak (o czym wiedział tylko ojciec) zamierzała wysyłać pieniądze na konto bankowe w Montrealu, na wypadek gdyby przyszło nam emigrować i zaczynać od zera w Kanadzie.
Matki nie było, brata nie było, a niebawem w naszym domu miał zjawić się Alvin. Ojciec pojechał go odwiedzić w szpitalu wojskowym w Montrealu. Pewnego piątkowego ranka, parę godzin przedtem, nim Sandy i ja wstaliśmy do szkoły, matka podała mu śniadanie, przyszykowała termos i prowiant na drogę – trzy papierowe torebki, oznaczone ołówkiem węglowym Sandy’ego: „L” jak „lunch”, „P” jak „podwieczorek” i „K” jak „kolacja” – po czym ojciec wyruszył w stronę granicy, trzysta pięćdziesiąt mil na północ. Ponieważ szef dał mu wolne tylko na piątek, musiał jechać przez cały dzień i spędziwszy sobotę z Alvinem, wracać znowu przez całą niedzielę, aby zdążyć na poranną odprawę w poniedziałek. Po drodze trzy razy złapał gumę: raz w tamtą stronę, a z powrotem aż dwukrotnie, w związku z czym, chcąc zdążyć na zebranie, nie wstąpił do domu, tylko prosto z autostrady skręcił do centrum miasta. Gdy w poniedziałek wieczór spotkaliśmy się przy kolacji, ojciec nie spał od przeszło doby, a nie mył się porządnie jeszcze dłużej. Alvin, powiedział nam, wygląda jak trup, spadł na wadze do jakichś stu funtów. Usłyszawszy to, zacząłem się zastanawiać, ile mogła ważyć noga, którą Alvin stracił, a wieczorem, bez większego powodzenia, spróbowałem zważyć własną nogę na wadze łazienkowej.
– Nie ma apetytu – relacjonował ojciec. – Stawiają przed nim jedzenie, a on je odsuwa. Chłopak ma mocny organizm, ale nie chce żyć, chce tylko leżeć i marnieć, z tym okropnym grymasem na twarzy. Mówię do niego: „Alvin, znam cię od urodzenia. Masz naturę wojownika. Nie poddawaj się. Odziedziczyłeś siłę po ojcu. Twój ojciec potrafił się podnieść nawet po najcięższym ciosie. Twoja matka tak samo. Kiedy twój ojciec umarł, musiała się pozbierać – nie miała wyjścia, miała ciebie”. Ale nie wiem, czy coś z tego do niego dotarło. Mam nadzieję, że chociaż trochę – ciągnął ojciec, zmienionym nagle głosem. – Bo jak tam siedziałem, pośród tych wszystkich rannych chłopców, jak siedziałem przy łóżku Alvina…
Dalej nie mógł mówić. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak ojciec płacze. To przełom w życiu dziecka, gdy łzy drugiej osoby są trudniejsze do zniesienia niż własne.
– To z przemęczenia – powiedziała matka. Wstała z krzesła, podeszła do ojca i pogłaskała go po głowie. – Zjedz, weź prysznic i kładź się spać.
Ojciec wtulił głowę w jej dłoń i rozszlochał się na dobre.
– Odstrzelili mu nogę – wykrztusił przez łzy.
Wtedy matka dała znak Sandy’emu i mnie, żebyśmy wyszli i zostawili ich samych.
Zaczęło się dla mnie nowe życie. Byłem świadkiem słabości własnego ojca i moje dzieciństwo już nigdy nie miało wrócić do dawnej normy. Matka, która dotąd siedziała w domu, teraz całymi dniami pracowała u Hahne’a, brat, powołany do misji, działał po szkole na rzecz Lindbergha, a ojciec, który tak bojowo zwalczał kawiarniany antysemityzm w Waszyngtonie, płakał głośno, z szeroko otwartymi ustami – płakał jak porzucone dziecko i jak człowiek na torturach – bo nie był w stanie powstrzymać nieprzewidzianego. A jak mnie dobitnie przekonało zwycięstwo wyborcze Lindbergha, nieprzewidziane mogło okazać się wszystkim. Nieprzewidzianego, które przybrało zły obrót, uczyliśmy się w szkole pod nazwą „historii” – nieszkodliwej historii, przypisującej wszystkim nieprzewidzianym zdarzeniom właściwy czas i porządkującej je chronologicznie jako nieuchronne fakty. Lęk przed nieprzewidzianym jest tym, co historia ukrywa, przekształcając kataklizm w epicką narrację.
Odkąd zostałem sam, zacząłem spędzać czas po lekcjach z Earlem Axmanem, moim mistrzem filatelistycznym, i to nie tylko po to, żeby studiować przez lupę jego zbiory albo buszować w komodzie jego matki, pełnej osobliwej bielizny. Ponieważ lekcje odrabiałem błyskawicznie, a jedynym moim obowiązkiem domowym było nakryć stół do kolacji, mogłem praktycznie bez ograniczeń oddawać się psotom. Earl wymyślał ich pod dostatkiem, korzystając z tego, że jego matka spędzała popołudnia w salonie piękności albo I na zakupach w Nowym Jorku. Earl był prawie dwa lata starszy ode i mnie, a ponieważ jego fantastyczni rodzice się rozwiedli – i ponieważ byli tacy fantastyczni – nigdy nawet nie starał się odgrywać roli wzorowego dziecka. Mnie samego od pewnego czasu drażniło, że jestem taki porządny, i dlatego coraz częściej mruczałem pod kołdrą: „A teraz zróbmy coś strasznego” – cytując Earla, który tym I hasłem wabił mnie i niepokoił, ilekroć znudziło mu się to, co akurat robiliśmy. Awanturnictwo nie leżało w mojej naturze, ale rozczarowany tym, że rodzina wymyka mi się z rąk razem z ojczyzną, I gotów byłem spenetrować granice swobody, na jaką pozwolić może sobie chłopiec z przykładnego domu, gdy porzuci starania o zadowolenie wszystkich swoją młodzieńczą niewinnością i odkryje mroczną ekscytację potajemnych działań na własną rękę.
Dałem się Earlowi wciągnąć w śledzenie ludzi. Earl praktykował I to już od miesięcy, parę razy w tygodniu: jechał po szkole do centrum i wypatrywał na przystankach autobusowych mężczyzn wracających z pracy do domu. Gdy upatrzony typ wsiadał do autobusu, Earl wskakiwał za nim, wysiadał tam, gdzie tamten, i trzymając się w bezpiecznej odległości, śledził go aż do domu.
– Po co to robisz? – spytałem.
– Żeby się dowiedzieć, gdzie mieszkają.
Читать дальше