– Bo to jest moja siostra – odparła matka tonem z lekka wojowniczym. – A on jest jej szefem. Nie mogę odmówić.
– A ja mogę – powiedział ojciec.
– Ani mi się waż.
– W takim razie jeszcze raz mi wytłumacz, czym zasłużyliśmy sobie na tak wielki honor. Ważna osoba nie ma nic pilniejszego do roboty, jak przychodzić tutaj?
– Evelyn chce, żeby rabin poznał twojego syna.
– Śmiechu warte. Twoja siostra zawsze była komiczna. Mój syn chodzi do ósmej klasy szkoły przy Chancellor Avenue. Przez całe wakacje wyrywał chwasty. Wszystko to razem śmiechu warte.
– Herman, oni przychodzą do nas w czwartek wieczór i musimy przyjąć ich życzliwie. Możesz nie znosić Bengelsdorfa, ale to nie jest byle kto.
– Wiem – odparł ojciec. – Właśnie dlatego go nie znoszę. Ostatnio chodził po domu, nie wypuszczając z garści gazety „PM” – albo nosił ją zwiniętą, jak pałkę do bicia, albo złożoną na stronie, z której chciał przeczytać coś na głos mojej matce. Tego akurat wieczoru był zdegustowany szybkim posuwaniem się Niemców w głąb Rosji. Potrząsając bezsilnie gazetą, wykrzykiwał:
– Czemu ci Rosjanie nie walczą? Mają przecież samoloty, czemu ich nie użyją? Dlaczego nikt tam się nie broni? Hitler spokojnie pakuje im się przez granicę i bierze, co chce. Anglia – gorączkował się – to jedyne państwo w Europie, które postawiło się temu parszywemu psu. Noc w noc wali bombami w angielskie miasta, a Brytyjczycy wciąż go atakują oddziałami RAF-u. Dzięki Bogu za dzielnych chłopców z RAF-u.
– Kiedy Hitler dokona inwazji na Anglię? – spytałem ojca. – Dlaczego jeszcze tego nie zrobił?
– Bo tak się umówił w Islandii z panem Lindberghiem. Lindbergh chce pozować na zbawcę ludzkości, który dąży do wynegocjowania pokoju. Dlatego kiedy Hitler podbije Rosję, a potem Środkowy Wschód i co tam jeszcze mu się zamarzy, Lindbergh zwoła pseudokonferencję pokojową – taką, oczywiście, która będzie w interesie Niemiec. Niemcy wezmą w niej udział, a ceną za światowy pokój i zaniechanie przez Niemcy inwazji na Wielką Brytanię będzie ustanowienie w Londynie faszystowskiego angielskiego rządu. Z faszystowskim premierem na Downing Street. Jeśli Anglicy powiedzą na to „nie”, wówczas Hitler ich zaatakuje, za przyzwoleniem naszego pokój miłującego prezydenta.
– Tak mówi Walter Winchell? – upewniłem się, czując, że wyjaśnienie, które otrzymałem, jest, jak na ojca, zbyt mądre.
– Tak mówię ja – odparł ojciec, być może zgodnie z prawdą. Stres ostatnich wydarzeń wszystkim wyostrzył inteligencję, mnie nie wyłączając. – Ale Bogu dziękuję za Waltera Winchella. Bez niego bylibyśmy zgubieni. Już tylko on jeden wypowiada się w radio przeciwko tym parszywym psom. Wszystko to razem jest niesmaczne. Gorzej niż niesmaczne. Powoli, ale nieuchronnie zbliżamy się do sytuacji, gdy nikt w Ameryce nie będzie skłonny skrytykować Lindbergha za to, że całuje Hitlera w dupę.
– A demokraci? – zapytałem.
– Synu, nie mów mi nawet o demokratach. I bez nich diabli mnie biorą.
W czwartek wieczorem matka zatrudniła mnie do pomocy przy nakrywaniu stołu, po czym posłała mnie na górę, żebym się przebrał w najlepsze ubranie. Ciotka Evelyn z rabinem Bengelsdorfem mieli przyjść o siódmej, trzy kwadranse później, niż zazwyczaj kończyliśmy kolację w kuchni, bo wcześniej niż na siódmą rabin nie zdążyłby z powodu licznych obowiązków. A więc to był ten zdrajca, którego mój ojciec, zwykle pełen szacunku wobec duchownych, oskarżał wszem i wobec o wygłoszenie „głupiego, kłamliwego przemówienia” w obronie Lindbergha na forum Madison Square Garden; to był ten, jak go nazwał Alvin, „farbowany Żyd”, który „koszerował Lindbergha dla gojów”. Pamiętając o tym, nie mogłem się nadziwić staraniom matki o jak najgodniejsze przyjęcie Bengelsdorfa. Na początek otrzymałem zakaz używania czystych ręczników w łazience i zbliżania się do fotela ojca, zarezerwowanego dla rabina przed kolacją.
Zasiedliśmy więc sztywno w salonie i ojciec zaproponował Bengelsdorfowi whisky z wodą sodową albo sznapsa, jednak obie oferty zostały odrzucone na rzecz szklanki wody z kranu.
– Newark ma najlepszą wodę pitną na świecie – oznajmił rabin z właściwym sobie głębokim namaszczeniem.
Chętnie przyjął od matki szklankę wody na podstawce, a mnie przypomniał się październikowy wieczór, kiedy matka uciekła z pokoju, żeby nie słuchać, jak nasz gość przez radio wychwala Lindbergha.
– Bardzo przyjemny dom – rzekł do niej rabin. – Wszystko na swoim miejscu, idealnie rozmieszczone. Świadczy to o umiłowaniu porządku, któremu i ja hołduję. Widzę, że ma pani słabość do koloru zielonego.
– Lubię ciemną zieleń – przyznała matka, siląc się na uśmiech i życzliwy ton, chociaż słowa z trudem przechodziły jej przez gardło i wciąż nie była w stanie spojrzeć rabinowi w oczy.
– Może pani być dumna ze swego uroczego domu. Czuję się zaszczycony, goszcząc tutaj.
Rabin był dość wysoki, z postury nieco podobny do Lindbergha, chudy, łysy, w trzyczęściowym garniturze i lśniących czarnych butach. Jego nienagannie wyprężona sylwetka wymownie świadczyła o oddaniu najszczytniejszym ideałom ludzkości. Sądząc po łagodnym południowym akcencie, który znałem z radia, wyobrażałem go sobie jako postać znacznie mniej surową, a tymczasem same jego okulary były onieśmielające – po pierwsze, przez swój wygląd: owalne i wciśnięte głęboko na nos (podobnych używał Roosevelt) przypominały oczy sowy, a po drugie, sam fakt, że rabin nie zdejmował ich ani na chwilę i obserwował wszystkich dokoła z mikroskopową dokładnością, sugerował dobitnie, że oto mamy do czynienia z człowiekiem, z którym nie wolno się nie zgadzać. Głos natomiast miał ciepły, przyjazny, wręcz konfidencjonalny. Spodziewałem się, że będzie zadzierał nosa i rozstawiał nas po kątach, a on tymczasem przemawiał łagodnie z tym swoim specyficznym akcentem (jakże innym od akcentu Sandy’ego), chwilami tak cicho, Że trzeba było wstrzymać oddech, aby usłyszeć, jak wielce uczonym człowiekiem jest nasz rabin.
– A ty – zwrócił się do Sandy’ego – musisz być tym chłopcem, z którego wszyscy jesteśmy tacy dumni.
– Jestem Sandy, proszę pana – odparł mój brat, czerwieniąc się jak burak. Moim zdaniem, była to błyskotliwa riposta, na jaką nie zdobyłby się chyba żaden inny chłopiec, który w obliczu pochwały usiłuje sprostać szlachetnym wymogom skromności. Nie, nikt nie mógł teraz równać się z moim bratem, z jego muskularni, wyzłoconą słońcem blond czupryną i kilogramami wieprzowiny, które pochłonął bez pytania kogokolwiek o zgodę.
– No i jak tam się pracowało na polach Kentucky w prażącym słońcu? – spytał łaskawie rabin. W jego wymowie było to „płacowało” i „płażącym”, a słowo „Kentucky” zabrzmiało tak, jak się je pisze, a nie tak, jak ostatnio wymawiał je Sandy – „Kintaki”.
– Wiele się nauczyłem, proszę pana. Dowiedziałem się dużo o moim kraju.
Ciotka Evelyn słuchała tego z wyraźnym zadowoleniem, i nic dziwnego, bo poprzedniego dnia wieczorem przećwiczyła z moim bratem odpowiedź na to właśnie pytanie. A ponieważ zawsze wywyższała się wobec mojego ojca, z największą rozkoszą kształtowała teraz na oczach szwagra przyszłość jego starszego syna.
– Byłeś na farmie tytoniowej, jak wiem od twojej cioci Evelyn.
– Tak, proszę pana. Na plantacji tytoniu white burley.
– A czy wiadomo ci, Sandy, że tytoń był podstawą ekonomiczną pierwszej stałej angielskiej osady w Ameryce, Jamestown w stanie Wirginia?
Читать дальше