Poszłam piechotą do Bundesplatz. Nie bałam się. Byłam całkiem spokojna. Taki pusty szalet nocą ma w sobie właściwie coś niesamowitego. Ale jakoś tak było mi tam przytulnie. Czysto, jasno. Wszystko dla mnie jednej. Szalety przy Bundesplatz są najlepsze w całym Berlinie. Kible są olbrzymie. Kiedyś wleźliśmy w sześć osób do jednej kabiny. Drzwi nie mają na dole szpary, tylko dochodzą do samej posadzki. I nie ma dziur w ścianach. Ponieważ szalety przy Bundesplatz są najlepsze w Berlinie, już paru ćpunów się tam załatwiło.
Żadnych babsztyli, podglądaczy, gliniarzy. Nie było powodu do pośpiechu. Nic mnie nie gnało. Umyłam twarz, wyszczotkowałam włosy, dopiero potem wypłukałam sprzęt pożyczony od Tiny. Byłam pewna, że pół grama wystarczy. Po ostatnich odtruciach zawsze starczyło ćwierć, żeby mnie znokautować. Teraz miałam już w sobie ponad ćwierć. A żółtaczka musiała dosyć osłabić mi organizm. Wolałabym oczywiście cały gram, Atze załatwił się jednym gramem. Ale nie miałam siły na jeszcze dwóch klientów.
Spokojnie wyszukałam sobie najczystszą kabinę. Autentycznie byłam kompletnie spokojna. Nie bałam się. Nigdy bym nie przypuszczała, że samobójstwo może być tak mało dramatyczne. Nie zastanawiałam się nad dotychczasowym życiem. Nie myślałam o matce. Nie myślałam o Detlefie. Myślałam tylko o tym, że zaraz sobie właduję.
Jak zawsze rozłożyłam swoje szpargały po kiblu. Wsypałam działkę na łyżkę, którą też dostałam od Tiny. Na moment przyszło mi do głowy, że teraz z kolei ja wyroluję Tinę. Bo ona siedziała w „Cieplarni” i czekała na swój sprzęt. Potem zauważyłam, że nie mam cytryny. Ale towar był dobry, więc się rozpuścił i bez tego.
Poszukałam żyły na lewym przedramieniu. Wszystko było właściwie jak zawsze przy ładowaniu. Tyle, że teraz to miał być naprawdę ostatni raz. Przy drugiej próbie weszłam w kanał. Pokazała się krew. Władowałam te pół grama. Nie dałam rady jeszcze raz wyciągnąć tłoka, żeby władować to, co ewentualnie zostało w strzykawce. Najpierw poczułam, jakby mi coś rozrywało serce, a potem, że normalnie wywala mi górną część czaszki.
Kiedy się ocknęłam, na dworze było już jasno. Samochody hałasowały jak diabli. Leżałam obok sracza. Wyciągnęłam pompkę z przedramienia. Chciałam wstać i wtedy poczułam, że prawą nogę mam jakąś sparaliżowaną. Mogłam nią trochę ruszać, ale piekielnie mnie wtedy bolało w stawach. Zwłaszcza w biodrowym. Jakoś udało mi się otworzyć drzwi. Najpierw lazłam na czworakach, potem udało mi się jakoś podnieść. Skakałam na jednej nodze, trzymając się ściany.
Pod szaletem stało dwóch chłopaczków, takich po piętnaście lat. Satynowe marynary, obcisłe dżinsy. Dwa małe pedałki. Ucieszyłam się, że pedały. Normalnie w ostatniej chwili mnie podtrzymali, kiedy jak widmo wylazłam kuśtykając z kibla. Od razu skapowali, co jest, i jeden powiedział: – Dziewczyno, co ty wyrabiasz? – Nie znałam ich, ale oni mnie znali z dworca. Zaprowadzili mnie na jakąś ławkę. Był niesamowicie zimny październikowy ranek. Jeden dał mi marlboro. Pomyślałam: Śmieszna rzecz, że wszystkie pedały palą marlboro albo camele. To pewnie przez te reklamy z pedałowatymi typami. Jakoś tak w środku cieszyłam się, że nie wypaliło z tą połówką grama.
Opowiedziałam tym chłopakom, jak mnie Stella wyrolowała i, że władowałam sobie pół grama. Byli strasznie mili. Zapytali, gdzie mają mnie zawieźć. Zjeżyło mnie to pytanie, bo nie chciałam się nad tym zastanawiać. Powiedziałam, żeby mnie zostawili na tej ławce. Ale trzęsłam się z zimna i oni powiedzieli, że muszę do lekarza, bo przecież nawet nie mogę chodzić.
Nie chciałam żadnych lekarzy. Oni powiedzieli, że znają jednego bezbłędnego faceta, lekarza, też pedała, do którego mogliby mnie zawieźć. Uspokoiło mnie, że to pedał. Bo w takich sytuacjach więcej miałam zaufania do pedałów. Chłopcy złapali taryfę i zawieźli mnie do tego lekarza. Facet był rzeczywiście bezbłędny. Od razu zapakował mnie do łóżka i zbadał. Chciał ze mną pogadać o ćpaniu i tak w ogóle, ale ja już z nikim nie chciałam gadać. Poprosiłam, żeby mi dał tabletki nasenne. Dał mi jedną nasenną i parę jakichś innych.
Zaraz wyskoczyła mi ta moja gorączka i zaczęły się krwotoki z nosa. Następne dwa dni prawie cały czas spałam. Kiedy trzeciego dnia bańka znowu zaczęła mi normalnie pracować, nie mogłam tego wytrzymać. Nie chciałam się nad niczym zastanawiać. Musiałam się zdrowo sprężyć, żeby nie zacząć główkować i nie dostać świra. Skupiłam się na dwóch myślach: Pan Bóg nie chciał, żebyś się teraz przekręciła. Następnym razem weźmiesz bankowo cały gram.
Chciałam wyjść do ludzi, skołować działkę, pokręcić się, o niczym nie myśleć, aż do prawdziwego „złotego strzału”. Ciągle jeszcze nie mogłam całkiem normalnie chodzić. Ten lekarz pedzio naprawdę strasznie się mną przejął. Kiedy skapował, że mnie już nie utrzyma w domu, skombinował mi kule. Wyprułam od niego o kulach, a po drodze od razu je wypieprzyłam. Nie chciałam włazić między swoich o kulach. Jak się sprężyłam, to mogłam kuśtykać i bez tego.
Dokuśtykałam do dworca Zoo i na początek zrobiłam paru klientów. Między innymi był jeden kasztan. Wprawdzie nie Turek tylko Grek. W końcu, tak właściwie, to nic do kasztanów nie miałam. A ta śmieszna umowa honorowa pomiędzy Babsi, Stellą i mną, że nigdy nie zrobimy tego z kasztanem, kompletnie mnie przestała obchodzić. Wszystko mnie przestało obchodzić.
Może miałam też cichą nadzieję, że przyjdzie na dworzec moja mama, żeby mnie szukać. Jakby mnie szukała, to przyszłaby na dworzec. Chyba dlatego nie poszłam na Kurfürstenstrasse. Ale tak właściwie, to czułam, że teraz to mnie już nikt nie będzie szukał. I przez chwilę pomyślałam sobie, jak to było pięknie, kiedy mama jeszcze na mnie czekała.
Kupiłam działkę, władowałam i wróciłam na dworzec. Musiałam mieć forsę na wypadek, gdybym nie załapała się do żadnego jelenia na noc i musiała iść do hotelu.
Wtedy spotkałam na dworcu Rolfa, dawnego stałego klienta Detlefa, u którego często nocowałam w weekendy. Przez ostatnie tygodnie Detlef znowu mieszkał u Rolfa. Ale Rolf nie był już klientem. Od dawna już sam ćpał i łaził na dworzec na zarobek. Dosyć ciężko mu było coś trafić, bo miał już ze dwadzieścia sześć lat. Zapytałam go o Detlefa. Rolf normalnie się wtedy rozbeczał. Powiedział, że tak, Detlef rzeczywiście jest na leczeniu. I, że kurewsko się żyje bez niego. Rolf uważał takie życie za bezsensowne, też chciał iść na odwyk, kochał Detlefa, chciał się zabić. Takie zwykłe pieprzenie każdego ćpuna. Ta gadka o Detlefie trochę mnie wpieniła. Nie mogłam pojąć, o co temu spsiałemu pedałowi chodzi. Przecież on zupełnie poważnie chciał, żeby Detlef rzucił w cholerę leczenie i do niego wrócił. Nawet dał mu klucz do mieszkania. Jak to usłyszałam, mało mnie szlag nie trafił, i mówię: – Jesteś głupi, parszywy kutas. Dawać Detlefowi klucz, żeby od razu wiedział, gdzie może prysnąć, jak będzie miał kryzys na leczeniu. Jakbyś go naprawdę kochał, to byś zrobił wszystko, żeby Detlef z tego wyszedł. Ale ty jesteś zwykły, zasrany pedał.
Rolf był na głodzie, więc bez trudności mogłam go wykończyć. Ale zaraz zrobiłam się trochę milsza, bo wpadłam na pomysł, że mogę przecież u niego zanocować. Powiedziałam mu, że jak mi się da u siebie przekimać, to obskoczę jednego klienta dla niego i kupię mu działkę. Rolf był wniebowzięty, że chce. u niego nocować. Bo on znał w ogóle tylko dwoje ludzi: Detlefa i mnie.
Читать дальше