Jak zwykle się spóźniłam. Max Jąkała już czekał. Tylko Detlefa oczywiście nie było. Jak wszyscy narkomani był niesamowicie niesłowny. Od razu słusznie się domyśliłam, że podłapał wcześniej jakiegoś klienta, który dobrze płaci, więc musi mu poświęcić więcej czasu. Czekałam jeszcze z Maxem Jąkałą prawie pół godziny. Detlef nie przychodził. Miałam cholernego cykora. Ale Max Jąkała wyraźnie bał się jeszcze bardziej. Cały czas próbował mi wyjaśnić, że przeszło dziesięć lat nie był z dziewczyną. Nie mógł dokończyć ani jednego słowa. Już normalnie strasznie się jąkał. Teraz w ogóle nie można go było zrozumieć.
Nie mogłam już wytrzymać tego stania z nim na dworcu. Chciałam, żeby to się już skończyło. Poza tym nie miałam już hery i bałam się, że złapie mnie febra, zanim załatwię sprawę z Maxem. Im wyraźniej czułam jego strach, tym większej nabierałam pewności siebie. Zrozumiałam, że po prostu nad nim góruję. W końcu powiedziałam do niego na pełnym luzie: – Chodź, stary. Widzisz, że Detlef nas wystawił. Sama też ci wystarczę. Ale umowa zostaje po staremu. Sto pięćdziesiąt marek.
No i faktycznie wyjąkał to swoje „tak” i poszliśmy. Wyglądał na kompletnie bezwolnego. Wzięłam go pod rękę i normalnie prowadziłam ze sobą.
Od Detlefa słyszałam smutną historię Maxa Jąkały. Max był robotnikiem niewykwalifikowanym, miał pod czterdziestkę i pochodził z Hamburga. Jego matka była prostytutką. W dzieciństwie dostawał nieprawdopodobne cięgi. Od matki, od jej alfonsów i w zakładach, w których był. Tak go rozmiękczyli, że z tego strachu nigdy nie nauczył się porządnie mówić i potrzebował teraz lania, żeby się zaspokoić seksualnie.»
Poszliśmy oboje do niego do domu. Najpierw zażądałam pieniędzy, chociaż był przecież stałym klientem, z którym właściwie nie trzeba uważać. Faktycznie dał mi 150 marek i byłam troszkę dumna, że tak obojętnie wzięłam od niego tyle forsy.
Zdjęłam trykotowy podkoszulek, ale on dał mi pejcz. Było zupełnie jak w kinie. Przestałam być sobą. Najpierw uderzyłam za słabo. Ale Max zaskomlał, że ma go boleć. No więc w końcu zaczęłam go walić. Wrzeszczał „mamusiu” i coś tam jeszcze. Nie słuchałam tego. Starałam się też nie patrzeć. Mimo wszystko widziałam, jak coraz bardziej puchną pręgi na jego ciele, aż w końcu w niektórych miejscach skóra zaczęła normalnie pękać. To było obrzydliwe i ciągnęło się prawie godzinę.
Kiedy w końcu było po wszystkim, wciągnęłam podkoszulek i wybiegłam stamtąd. Dobiegłam do drzwi mieszkania, potem na dół po schodach i ledwo co zdążyłam. Przed domem straciłam kontrolę nad swoim żołądkiem i musiałam zwymiotować. Jak się wyrzygałam, wszystko mi przeszło. Nie płakałam, nie czułam cienia litości dla samej siebie. Jakoś tak zupełnie jasno zdawałam sobie sprawę, że sama wmanewrowałam się w taką sytuację, że jestem już w kompletnym bagnie. Poszłam na dworzec. Detlef już był. Nic mu specjalnie nie opowiadałam. Tylko tyle, że sama załatwiłam sprawę z Maxem. Pokazałam mu 150 marek. On wyciągnął z kieszeni stówę, którą zarobił u swojego klienta. Poszliśmy razem kupić duży zapas towaru. Bezbłędny sort od stałego dostawcy. To był superdzień.
Od tej chwili przeważnie sama zarabiałam na swoją działkę. Miałam niesamowite wzięcie u klientów na dworcu, mogłam sobie wybierać, z kim pójdę, i stawiać warunki. Z zasady nie chodziłam z kasztanami, znaczy z robotnikami cudzoziemskimi. Dla wszystkich dziewczyn z dworca było to już ostatnie dno. Mówiły, że kasztany to przeważnie cwane gnoje, nie mają forsy, najczęściej dają dwadzieścia czy trzydzieści marek i chcą za to normalnie dymać i to w dodatku bez kondona.
A ja dalej nie miałam zamiaru dać się rżnąć klientom. To była ostatnia resztka intymności, jaką zostawiałam dla Detlefa. No bo nie było tak najgorzej, skoro tylko ja coś z klientami robię, a nie oni ze mną. Przede wszystkim nie wolno im było mnie dotykać. Jeśli próbowali to robić, dostawałam szału.
Zawsze starałam się wytargować warunki zaraz na dworcu. Z facetami, którzy od razu mi nie podchodzili, w ogóle nie rozmawiałam. Ta moja resztka dumy kosztowała mnie jednak sporo czasu. Często potrzebowałam całego popołudnia, żeby znaleźć klienta, z którym wszystko było okay. No i rzadko mieliśmy tyle forsy, co tego dnia, kiedy pierwszy raz poszłam do Maxa Jąkały.
Max Jąkała był teraz naszym wspólnym stałym klientem, moim i Detlefa. Czasem szliśmy do niego razem, czasem tylko jedno z nas. Max Jąkała był właściwie zupełnie w porządku. W każdym razie kochał nas oboje. Oczywiście nie mógł już płacić nam 150 marek ze swoich marnych zarobków. Ale czterdzieści marek, forsę na jedną działkę, zawsze jakoś uzbierał. Raz nawet rozbił skarbonkę, a potem jeszcze wygrzebał skądś jakieś drobniaki, żeby mi dać dokładnie czterdzieści marek. Jak mi się śpieszyło, mogłam wskoczyć do niego i pożyczyć dwie dychy. Mówiłam mu, że przyjdę jutro o tej i o tej godzinie, i zrobię mu to za 20 marek. Jeśli miał jeszcze tyle forsy, to się zgadzał.
Max Jąkała zawsze na nas czekał. Dla mnie zawsze był mój ulubiony napój, sok brzoskwiniowy. Detlef miał zawsze w lodówce swoje ulubione danie, słodki pudding z grysiku. Max sam go gotował. Poza tym zawsze dawał mi do wyboru jogurt i czekoladę, bo wiedział, że lubię coś takiego przetrącić po robocie. Katowanie Maxa stało się zwykłą rutyną i mogłam potem jeść, pić i nawet trochę z nim potem pogadać.
Coraz bardziej chudł. Autentycznie inwestował w nas każdą markę i nie starczało mu na żarcie dla siebie. Tak się do nas przyzwyczaił i taki był uszczęśliwiony, że prawie się nie jąkał, jak był z nami. Zaraz rano kupował kilka gazet. Tylko po to, żeby sprawdzić, czy nie ma informacji o kolejnych śmiertelnych ofiarach heroiny. Kiedyś, jak do niego przyszłam, żeby wydębić dwudziestaka, jąkał się jak obłąkany i był blady jak ściana. W gazetach podali tego dnia, że kolejną ofiarą heroiny w tym roku jest Detlef W. Prawie popłakał się z radości, kiedy mu powiedziałam, że przed chwilą widziałam Detlefa i był raczej żywy. Swoim zwyczajem Max zaczął mi truć, żebyśmy jednak odpuścili sobie z tą heroiną, bo inaczej też umrzemy. Odpowiedziałam mu lodowato, że jak skończymy z heroiną, to przestaniemy do niego przychodzić. Nic już nie powiedział.
Nasz stosunek do Maxa Jąkały był dosyć dziwaczny. Nienawidziliśmy wszystkich klientów. Nienawidziliśmy więc także Maxa. Ale jakoś tak uważaliśmy też, że jest całkiem w porządku. Może dlatego, że zawsze bez problemów można było u niego zarobić czterdzieści marek. Ale na pewno czuliśmy też coś jakby litość. To był ktoś, komu w gruncie rzeczy szło jeszcze bardziej parszywie niż nam. Nie da się ukryć, że był kompletnie samotny i miał tylko nas. Dla nas się zarzynał. Ale nad tym wcale się za bardzo nie zastanawialiśmy. Później wykończyliśmy tak niejednego klienta.
Czasami nawet siedzieliśmy sobie u Maxa na telewizji i zostawaliśmy na noc. Odstępował nam wtedy swoje łóżko, a sam spał na podłodze. Którejś nocy wszyscy mieliśmy wspaniały humor. Max Jąkała puścił zwariowaną muzykę, założył perukę z długimi włosami i obłędną futrzaną kapotę. Zaczął tańczyć po wariacku i umieraliśmy ze śmiechu. Nagle potknął się, upadł i walnął głową w maszynę do szycia. Parę minut leżał nieprzytomny. Autentycznie się przejęliśmy i zadzwoniliśmy po lekarza. Max Jąkała miał wstrząs mózgu i musiał leżeć dwa tygodnie w łóżku.
Zaraz potem wyleciał z pracy. Kompletnie zszedł na psy, chociaż nawet nie spróbował narkotyków. Załatwili go narkomani. My. Błagał, żebyśmy go przynajmniej czasem odwiedzili. Ale takie przyjacielskie wizyty dla narkomana nie istnieją. Po pierwsze dlatego, że nie potrafi znaleźć w sobie tyle uczucia dla kogoś drugiego. Ale przede wszystkim dlatego, że przez cały dzień tylko łazi, żeby skombinować forsę i towar, i poważnie nie ma czasu na takie rzeczy. Zresztą Detlef twardo powiedział o tym Maxowi, kiedy ten zaczął obiecywać, że da nam forsy, ile trzeba, jak tylko sam coś dostanie1 Narkoman jest jak człowiek interesu. Co dzień musi dbać, żeby kasa się zgadzała. Nie może tak po prostu dawać kredytu z przyjaźni czy z sympatii.
Читать дальше