Dużo gadaliśmy o jakichś nierzeczywistych marzeniach. Ja zatraciłam już kompletnie związek z rzeczywistością. To co rzeczywiste, było dla mnie nierzeczywiste. Nie interesowało mnie ani wczoraj, ani jutro. Nie miałam żadnych planów, tylko marzenia. Najchętniej rozmawiałam z Detlefem, co by było, gdybyśmy mieli dużo pieniędzy. Chcieliśmy sobie wtedy kupić duży dom i duży samochód, i wspaniałe meble. Tylko jedno nie pojawiało się w tych fantazjach nigdy: heroina.
Detlef faktycznie wpadł raz na pomysł, jak moglibyśmy się wzbogacić. Powiedział mi, że może dostać od jednego handlarza na kredyt heroiny za sto marek. Zamierzał podzielić to na dziesięć paczuszek po dwadzieścia marek, tak, że po sprzedaży moglibyśmy zarobić stówę. Za te pieniądze moglibyśmy kupić znowu i za każdym razem podwajać kapitał. Pomysł wydał mi się idealny. Właśnie tak prosto wyobrażaliśmy sobie wtedy handel heroiną.
Detlef rzeczywiście dostał kredyt na sto marek. Widocznie na rynek wchodziło paru drobniejszych handlarzy i szukali nowych ludzi do sprzedaży ulicznej. Sprzedawać tam, gdzie prawdziwi handlarze, nie mieliśmy odwagi. Sprzedawaliśmy w „Soundzie”. Detlef, litościwa dusza, trafiał akurat zawsze ludzi na głodzie, którzy nie mieli nawet złamanej marki. Dawał im towar też na kredyt. Forsy oczywiście nigdy nie zobaczył. Połowa towaru rozeszła się w ten sposób, drugą połową władowaliśmy sami. Kiedy nie było już nic, okazało się, że nie dostaliśmy za to ani feniga.
Ten człowiek, od którego Detlef wziął na kredyt, niesamowicie się wpieprzył. Ale nic nam nie zrobił. Prawdopodobnie chciał tylko sprawdzić, czy Detlef nadałby się na pośrednika. A on wystarczająco wyraźnie udowodnił, że nie ma najmniejszych zdolności w tym kierunku.
Przez pierwsze trzy tygodnie wakacji każdy dzień spędzałam z Detlefem. Spotykaliśmy się już w południe. Potem przeważnie łaziliśmy szukając, skąd by tu wytrzasnąć jakąś forsę. Robiłam teraz rzeczy, które dawniej nie przyszłyby mi tak łatwo. Kradłam w domach towarowych jak sroka. Przede wszystkim to, co można było w „Soundzie” łatwo wymienić na forsę, a potem na towar. Rzadko kiedy starczało na dwie pełne porcje dziennie. Ale to jeszcze nie było w naszym przypadku konieczne. Potrafiliśmy jeszcze wytrzymać parę dni bez heroiny, bo nie byliśmy jeszcze fizycznie uzależnieni. Na drugą połową wakacji miałam pojechać do mojej babci, do Hesji. Babcia mieszkała w małej wiosce. Co najśmieszniejsze, niesamowicie się cieszyłam, że zobaczę i wioskę, i babcię. Z jednej strony w ogóle nie wyobrażałam sobie dwóch czy trzech tygodni bez Detlefa. To, że wytrzymam nawet parę dni bez „Soundu” i Kurfürstendamm, wydawało mi się nie do pomyślenia. Z drugiej strony cieszyłam się, że zobaczę tamte dzieciaki, które nigdy nie słyszały o narkotykach, że będę się bawić w podchody, chlapać w strumieniu, jeździć konno. Sama już nie wiedziałam, kim właściwie jestem.
Nie bardzo nawet zdając sobie z tego sprawę, rozdzieliłam się już na dwie całkowicie różne osoby. Pisałam do siebie listy. To znaczy Christiane pisała listy do Very. Bo na drugie mam Vera. Christiane była trzynastolatką, która chce do babci, była tą dobrą, Vera była narkomanką, i teraz kłóciły się ze sobą w listach.
Już w chwili, kiedy mama wsadziła mnie w pociąg, byłam tylko Christiane. A kiedy potem siedziałam u babci w kuchni, wydawało mi się, jakbym nigdy nie była w Berlinie. Od razu poczułam się jak u siebie. Moja babcia, już choćby przez to, że tak sobie tu spokojnie siedzi, dawała mi poczucie bycia w domu. Okropnie lubiłam swoją babcię, i lubiłam jej kuchnię. Była jak z książki z obrazkami. Prawdziwa stara chłopska kuchnia z piecem na węgiel i ogromnymi garami i patelniami, w których zawsze coś tam się pichciło. Marzenie.
Natychmiast dogadałam się bez trudu z kuzynami i kuzynkami i całą resztą dzieci w moim wieku. To wszystko były jeszcze prawdziwe dzieci. Jak ja. Znowu od nie wiem jak dawna poczułam się jak dziecko. Cisnęłam w kąt buty na obcasie. W zależności od pogody pożyczałam sobie od kogoś sandały albo gumiaki. Kosmetyków do makijażu nie tknęłam ani razu. Tutaj przecież nie musiałam nic nikomu udowadniać.
Dużo jeździłam konno. Bawiliśmy się w podchody, na koniach i bez. Nasze ulubione miejsce zabaw dalej było nad strumieniem. Urośliśmy wszyscy, i tamy, które teraz budowaliśmy, były ogromne. Za nimi robiły się prawdziwe jeziora. A kiedy wieczorem robiło się wyłom w takiej tamie, to woda strzelała do przodu niemal trzymetrową fontanną.
Wszystkie dzieciaki chciały oczywiście wiedzieć, jak jest w Berlinie, co ja tam robię. Ale opowiadałam niewiele. W ogóle nie chciałam myśleć o Berlinie. To było niesamowite, ale nie myślałam nawet o Detlefie. Właściwie to miałam zamiar pisać do niego codziennie. Nie napisałam ani razu. Czasami wieczorem próbowałam o nim myśleć. Ale z trudem go sobie wyobrażałam. Jakoś tak stał się kimś z innego świata, którego sygnałów już nie rozumiałam.
Wieczorami w łóżku miałam coraz częściej potworne koszmary. Widziałam przed sobą ludzi z „Soundu” jak jakieś upiory i myślałam o tym, że już niedługo będę musiała wrócić do Berlina. W takie wieczory piekielnie bałam się tego miasta. Wtedy myślałam sobie, żeby poprosić babcię, czy nie mogłabym u niej zostać. Ale jak bym to uzasadniła babci i mamie? Musiałabym im opowiedzieć wszystko o moich doświadczeniach z narkotykami. Nie potrafiłam się na to zdobyć. Zresztą, wydaje mi się, że babcia spadłaby nieżywa z krzesła, gdybym jej tak opowiedziała, że jej wnuczka wstrzykuje sobie heroinę.
No więc musiałam wrócić do Berlina. Hałas, światła, cały ten pośpiech, wszystko, co przedtem tak mi się w Berlinie podobało, było dla mnie teraz niesamowicie denerwujące. Nocą nie mogłam spać przez ten hałas. A na Kurfürstendamm, wśród samochodów i tej masy ludzi, dostałam normalnie napadu strachu.
Na razie nie robiłam nic, żeby z powrotem się do tego przyzwyczaić. Bo w tydzień po moim powrocie wyjechaliśmy z klasą na wycieczkę. Chociaż dostałam od chrzestnej pięćdziesiąt marek, ani przez moment nie przyszło mi do głowy, żeby kupić za to heroiny. Nie szukałam też za bardzo Detlefa, o którym słyszałam tylko, że już nie chodzi do „Soundu”. Przez cały czas do wyjazdu z klasą do Schwarzwaldu nie brałam kompletnie nic.
Cieszyłam się, że jadę na tę wycieczkę, ale już po paru dniach zrobiło się ze mną fatalnie. Miałam bóle brzucha po jedzeniu i ledwie wytrzymywałam dalszy marsz. Kiedy jechaliśmy autobusem do Lorrach, do fabryki czekolady Sucharda, Kessi, która siedziała obok, powiedziała nagle: – Dziewczyno, przecież ty jesteś kompletnie żółta. Masz żółtaczkę. – Kessi autentycznie odsunęła się trochę ode mnie.
Myślałam, że padnę, jak to usłyszałam. Każdy narkoman wcześniej czy później dostaje żółtaczki przez te brudne, stare strzykawki i igły, które się przecież w dodatku pożycza. Po raz pierwszy od dłuższego czasu znów pomyślałam o heroinie, i od razu przypomniałam sobie tę zaświnioną strzykawkę, z której ten wrak z szaletu władował mi moją pierwszą porcję. Potem przyszło mi do głowy, że Kessi nie mówiła poważnie, i pomyślałam sobie, że to przecież niemożliwe, po tych paru razach i to w końcu dobre parę tygodni temu.
Zanim weszliśmy do fabryki Sucharda, z budki z gorącymi kiełbaskami zwinęłam plastikową łyżeczkę. No, a potem trach, do czekoladowego raju. Do każdej kadzi z choć trochę apetycznie wyglądającą masą sięgałam plastikową łyżką. Jeśli była szczególnie smaczna, odwracałam uwagą przewodnika jakimiś pytaniami, żeby móc jeszcze parę razy sięgnąć. Na koniec zakosiłam tyle cukierków, że prawie wysypywały się z mojej kurtki, z której zrobiłam taką jakby torbę.
Читать дальше