Przy wielkich kasztanach, znaczących początek Sedelnik, Seweryn zwolnił kroku. Wprawdzie droga i tu pomiędzy pierwszymi, rzadko osiadłymi chałupami była pusta, od strony pola wieś okuta mrokiem robiła wrażenie wymarłej, wolał jednak zachować na wszelki wypadek ostrożność. Nie chciał, aby zobaczył go ktokolwiek, pędzącego nocą jak opętaniec. Obciągnął płaszcz, poprawił czapkę. Był już spokojny. Wariacki bieg na oślep poprzez pola zrobił swoje. Pozostał po nim szybki oddech, mocne bicie serca i palenie policzków wysmaganych wiatrem, ale właśnie z tymi jak gdyby ostatnimi dreszczami podniecenia było Sewerynowi dobrze.
Skręcając koło krzyża w główną ulicę wsi, spojrzał w kierunku plebanii: światło nie paliło się. Za to, gdy mijał posterunek, wydało mu się, że w głębi izby mignęła sylwetka Nawrockiego. Nie będąc jednak pewny, czy uległ złudzeniu, cofnął się na przeciwną stronę drogi i w cieniu drzewa przystanął. Ale stamtąd jasny prostokąt okna ukazywał tylko wnętrze izby: otwarte drzwi szafy, stół, w głębi półki z papierami. Drugie okno zamykała okiennica przepuszczająca zaledwie wąskie pasemko światła. Jednak wysoki cień człowieka na ścianie upewnił Seweryna, że pokój nie jest pusty. Bojąc się, że może go ktoś przyłapać na tym podpatrywaniu, chciał podejść bliżej, gdy w oknie ukazał się Nawrocki. Stało się to tak nagle, iż Seweryn odskoczył w tył. Sucha gałązka trzasnęła mu pod nogami, zaklął pod nosem. Dalej cofać się nie mógł, miał poza sobą parkan, gdzieś w pobliżu zaczął ujadać pies, rozległy się męskie głosy. W pierwszej chwili wydało się Sewerynowi, że Nawrocki dostrzegł go. Stał więc przyklejony plecami do płotu, w obawie, że najlżejszy ruch może go zdradzić. Dopiero, gdy zdał sobie sprawę z odległości dzielącej go od Nawrockiego i z mroku, uspokoił się. Nie mogąc jednak uwolnić się od wrażenia, że spojrzenie Nawrockiego biegnie w jego kierunku, schylił się i tak zgięty, na palcach przesunął się powoli poza niebezpieczne pole widzenia. „Trzeba teraz wziąć się w garść” – pomyślał znalazłszy się z powrotem na drodze. Wszystko szło dotąd jak najlepiej. Obecność Nawrockiego na posterunku przekonała go, że się nie omylił w przypuszczeniach. Co jednak miało oznaczać to „o dziesiątej” rzucone na pożegnanie Litowce?
Zanim wszedł do karczmy, spojrzał na zegarek: nafosforyzowane wskazówki wskazywały kwadrans po ósmej. „Ładny kawałek czasu przełaziłem” – pomyślał. W tym miejscu było już nieco jaśniej, zobaczył więc, że buty ma w rozpaczliwym stanie, ledwie widać było skórę spod grubej warstwy gliniastego błota. Tym lepiej! Jeszcze raz poprawił płaszcz i krokiem szybkim, jak gdyby wynikłym z długiego marszu, skierował się w stronę drzwi.
Litowka siedział za kontuarem.
– O, pan inżynier! – zawołał widząc wchodzącego.
Seweryn roześmiał się swobodnie.
– Nie może pan narzekać, żebym rzadko pana odwiedzał…
Zdjął rękawiczki, rzucił je na najbliższy stolik i zaczął rozcierać dłonie.
– Zmarzłem! Niech mi pan da kieliszek wódki, ale duży, wie pan: taki pański kieliszek.
Litowka zakrzątnął się żwawo.
– Już się robi. A może szklaneczkę?
Seweryn skinął głową.
– Niech będzie.
Nalewanie wódki zdawało się całkowicie pochłaniać uwagę Litowki. Ale mimo dobrodusznie opuszczonych powiek, zdążył obrzucić Gejżanowskiego szybkim spojrzeniem.
– Najlepsza, jaka jest! – cmoknął z zadowoleniem. – Dla znawców…
Seweryn ciągle uśmiechał się.
– Wszystko jedno jaka. Byle wódka.
– Pan inżynier był na spacerze?
– Tak – mruknął Seweryn.
Nie chciał się przedwcześnie rozgadać. Wziął szklankę i tłumiąc obrzydzenie, nie lubił bowiem wódki w tak dużej ilości, wypił trunek jednym przechyleniem.
– Jeszcze? – przechylił się przez szynkwas Litowka.
Seweryn ledwie mógł oddychać. Twarz nabiegła mu krwią.
– Nie, dosyć! Niech pan da jakąś przekąskę.
Zagryzając śledziem, poczuł się już dobrze. Rozpiął płaszcz.
– Odwaliłem, wie pan, porządny kawał. Lubię taką pogodę jesienną, najlepiej się chodzi, zwłaszcza jeżeli jest wiatr.
Litowka pamiętał, że przed paru godzinami Gejżanowski z mniejszym entuzjazmem odzywał się o dzisiejszej pogodzie. Coś tu się nie kleiło. Zdziwił się jednak niewinnie:
– Pan inżynier cały czas spacerował?
– A cóż takiego? Któraż teraz jest? – spojrzał na zegarek. – Co, już po ósmej, niemożliwe, chyba mój zegarek spieszy się… Ale nie, rzeczywiście, u pana też po ósmej. Kto by to pomyślał: dwie godziny. A mnie się wydawało, że najwyżej godzina. Odprowadziłem, wie pan, naszą władzę na posterunek i poszedłem sobie w stronę Skarbca. A ten Nawrocki – dorzucił po chwili – to biedak!
Litowka nadstawił uszu.
– No, niech pan pomyśli. Takie dyżury to nic przyjemnego: siedzieć i czekać, aż ktoś się pobije albo nożami porżnie. W dodatku całą jeszcze noc marnować…
Litowka zarechotał.
– E, całej nocy to on nie będzie siedział!
– A chyba, że tak. Teraz rozumiem, że mógł być w dobrym humorze.
– Ja myślę, że mógł – skrzywił się obleśnie Litowka.
Rozmowa utknęła. Seweryn nie chciał tak pośpiesznie wypytywać. Wyjął papierosa i poczęstował Litowkę. Nagle z sąsiedniego pokoju dobiegł piskliwy, histeryczny głos mężczyzny. Seweryn spojrzał pytająco.
– To nasz kierownik poczty – mruknął Litowka.
– Prawda! – roześmiał się Gejżanowski. – Zapomniałem, że pan ma szeroko teraz rozgałęziony interes. Ruch, co?
Litowka skrzywił się.
– Diabli tam taki ruch! Ta cholera już od dwóch godzin siedzi. Dwie bite godziny. Butelkę wódki wypił i jeszcze mu mało.
– Powinien się pan cieszyć, powodzenie!
– Takie powodzenie… Ona, uważa pan inżynier, ma dzisiaj co innego do roboty, niż z takim siedzieć.
– Tak? Zaciekawia mnie pan.
– Sama władza!
Seweryn ledwie opanował odruch radości.
– Co pan mówi?
– No, a on – ciągnął dalej Litowka – potrzebuje nie zmęczonej kobiety, rozumie pan, taki chłop…
– Niech więc pan przegoni tamtego.
– Przegonić! To łatwo powiedzieć: przegonić. Taki to jak pijawka, ani rusz go oderwać. Ścierwo, psiakrew!
Wtem skrzypnęły drzwi i na progu ukazał się pan Jabłoński. Drobny, chuderlawy, z twarzą o skórze szarej i zmiętej, a odwłokiem nienaturalnie długim, jak niekształtny worek obwisłym ku dołowi, potoczył dokoła oczami, których odrętwienie natychmiast pierzchło, gdy napotkały na stojących przy kontuarze.
– Pić! – zachichotał piskliwie i radosnym kroczkiem potoczył się na środek szynku. – Pić!
Był bez marynarki i kołnierzyka, szelki dyndały mu z tyłu pomiędzy spodniami. Litowka nasrożył się.
– Co pan znowu, co? To lokal publiczny…
Ale Jabłoński był już przy kontuarze.
– Jaki lokal? – bełkotał zachwycony. – Burdel nie lokal! Lej pan wódę. Dużo wódy, dużo dziewczynek. Raz kieliszek, i raz szczypnąć w pośladek. Pośladek! – ryknął niespodziewanie.
Otworzył szeroko oczy, jakby własny głos otrzeźwił go. I dopiero teraz, choć sądził, że dobrze zna Jabłońskiego, Seweryn zauważył niezwykłe piękno jego oczu. Osadzone pod niskim i wklęsłym czołem, przedzielone nosem, nad którym diabelskie moce musiały pracować, aby uczynić go tak niedorzecznie szkaradnym, płonęły te oczy przezroczystym blaskiem, jakimś ogniem niesamowitym, który je rozszerzał i nasycał złowrogą siłą. Seweryn nie ruszał się, urzeczony tym odkryciem. Jabłoński robił wrażenie, jakby niczego nie dostrzegał. Wątpliwe nawet, czy w ogóle poznał Gejżanowskiego. Grymas cierpienia śmiesznie wykrzywił mu twarz. Człowieczek jeszcze bardziej zmalał, skulił się w sobie i tak stał chwiejąc się lekko, miękki, zdawałoby się bez kości, podobny do zlepka gałganów.
Читать дальше