– Ksiądz?
– Pan może myśli, że jestem silny? O, nie, tak wcale nie jest. Jestem słabym człowiekiem.
Morawiec długo milczał. Wreszcie odezwał się:
– To dziwne, wyznanie księdza powinno mi było sprawić przyjemność. Wierzę, że jest szczere. Ale w tej szczerości nie znajduję dla siebie żadnej ulgi ani podpory. Gdyby ksiądz powiedział, że nawet ze słyszenia nie zna podobnych chwil, odczułbym słowa księdza tak samo, jak odczułem słowa zupełnie inne.
– Czy nie zastanawiał się pan nigdy nad tym, iż Bóg, gdy do nas przemawia, skazuje nas na samotność? Że wobec nieskończoności stajemy się jedynym człowiekiem na ziemi?
Morawiec wzruszył niechętnie ramionami.
– Ksiądz to po swojemu tłumaczy.
– A czyż pan nie wierzy w Boga?
– Wierzy? – powtórzył Morawiec z ironicznym akcentem. – Ksiądz dziwne pytania stawia. Trudno na to odpowiedzieć w dwóch zdaniach.
– Nie! – zawołał ksiądz Siecheń i głos jego zawibrował niespodziewaną żarliwością. – Za dużo dwóch zdań. Za dużo jednego. Tu tylko jednego słowa potrzeba: tak albo nie! Nic więcej! Tak albo nie?
– Wobec tego: nie. Nie wierzę.
– A czy mógłby pan z pełną szczerością trzy razy powtórzyć: nie wierzę? O, niech pan nie potwierdza przez upór, przez dumę fałszywą, przez swoją pychę. Niech pan nie zaprzecza dla mnie. Ale gdy będzie pan sam, bez żadnego świadka, w zupełnej samotności, wtedy niech pan sobie postawi to pytanie. I niech pan nie odpowiada po raz drugi, zanim nie ogarnie pan myślą całego swego życia, zanim pańskie czyny nie powiedzą panu, kim pan jest, a pańskie pragnienia nie powstaną i nie zawołają, kim mógłby pan być.
– Nie potrzebuję do tego zastanowienia. Wiem, kim jestem. A moje pragnienia? O, nie, ksiądz myli się sądząc, że pomiędzy rzeczywistością a moimi pragnieniami jest przepaść. Właśnie moim pragnieniom zawdzięczam siebie.
– Zaspokajał pan wszystkie swoje pragnienia?
Morawiec zawahał się. Przypomniał sobie nagle wyznania, które niedawno wypowiadał w gorączce wobec zjawy Buraka.
– Nie miał pan pragnień, które tłumił pan w sobie?
Zacisnął pięści.
– Nie! – rzucił ostro.
– Ani jednego odruchu, ani jednego przebłysku nie zepchnął pan na dno? Nie miał pan ani jednej chwili tęsknoty, tej tęsknoty, którą Bóg jak klątwą rzuca w człowieka, aby go rzucić na kolana? Nie czuł pan w sercu palącego niedosytu, okrutnego łaknienia, jakbyś miał wargi pojone octem? Nigdy?
– Nigdy – powtórzył cicho Morawiec.
Czuł coraz większą gorączkę. Pałała mu twarz i dłonie, ogień poprzez gardło spływał na piersi. Szarpnął się niecierpliwie.
– Nudzi mnie ksiądz tymi pytaniami. Po co to wszystko? Ksiądz źle trafił, skończmy z tym. Najlepiej będzie… albo nie, coś księdzu zaproponuję, nie będziemy tutaj stać do świtu. Jestem trochę zmęczony, w głowie mi kołuje… Nie, nie, do księdza nie pójdę, ksiądz chyba rozumie, że to byłoby szaleństwo, zresztą i ksiądz mógłby mieć różne nieprzyjemności. Możemy za to co innego zrobić. Niedaleko stąd jest opuszczony szałas, przypuszczam, że trafię…
– Znam to miejsce. Pan tam ukrywał się?
– Oho! – zaśmiał się. – Widzę, że ksiądz zaczyna kierować rozmowę na realne tory. To i lepiej. Owszem, ukrywałem się. Ale gdyby nie ksiądz… brr… zimno, księdzu nie chłodno?
– Nie. Więc idziemy? Niech pan oprze się o mnie.
– Dziękuję, tak źle jeszcze nie jest.
Jednak po kilku krokach przystanął i pozwolił proboszczowi wziąć się pod ramię. Szli w milczeniu. Miejsce, w którym stał szałas, okazało się rzeczywiście niedalekie, bliższe jeszcze, niż przypuszczał Morawiec. Ksiądz Siecheń prowadził pewnymi i zdecydowanymi ruchami.
– To tutaj! – zawołał w pewnej chwili, przystając.
Morawiec ciężko dyszał. Usiłował dojrzeć w ciemnościach zarys szałasu, nic jednak nie widział, przed oczami przelatywały mu krwawe plamy. Poszukał rękoma wejścia, po omacku, jak ślepiec.
– Trzeba schylić się – powiedział proboszcz. – O tu, w tym miejscu.
Morawiec ukląkł, wczołgnął się do środka i upadł na legowisko, które, od razu wyczuł, zachowało jeszcze kształt jego ciała. Ksiądz Siecheń usiadł obok. Morawiec poszukał jego dłoni.
– Dziękuję księdzu – szepnął. – Ale ksiądz powinien wracać do siebie. Późno już. Ksiądz przemoczył sobie ubranie.
– Niech pan nie myśli o tym – uspokoił go proboszcz. – Nic mi się nie stanie. Zdążę jeszcze.
Morawiec przymknął oczy. Było mu teraz dobrze. Przypomniał sobie, że gdy we wczesnym dzieciństwie kładł się wieczorem do łóżka, ogarniał go na chwilę przed zaśnięciem podobny spokój, cisza serca, która jak dobry duszek zjawia się wraz z pożegnalnym na dobranoc pocałunkiem matki.
Nagle podźwignął się i oparł na rękach. Ksiądz Siecheń przysunął się.
– Niech pan nie wstaje.
Morawiec potrząsnął głową.
– Chciałem księdzu coś powiedzieć. Niech ksiądz nachyli się, dobrze? O tak. Czy ksiądz sądzi, że jestem przytomny?
– Ależ tak, na pewno jest pan przytomny… Gorzej się pan czuje?
– Nie, nie to. Ale już sam sobie nie dowierzam. Chwilami, gdy zaczynam mówić, wydaje mi się, że majaczę.
– Niech się pan uspokoi, położy…
– Dobrze, zaraz położę się. Czy ksiądz wie, nie, ksiądz może nawet nie domyśla się, na pewno ksiądz nie domyśla się, z kim rozmawia. Nawet chociaż ksiądz powiedział, że wszystko zrozumiał. Nic ksiądz nie zrozumiał. Ja… niech ksiądz słucha… zabiłem wielu ludzi, nie pamiętam już ilu, dużo…
Ksiądz Siecheń nie poruszył się. Uczuł tylko w sercu skurcz, który dopiero po chwili stał się bólem.
– Ksiądz milczy? Przeraziło księdza moje wyznanie?
– Nie – szepnął proboszcz.
– To zaledwie część. Wielu ludzi unieszczęśliwiłem. Moja matka cierpiała przeze mnie. Zostawiłem ją samą. I potem… A wie ksiądz, kto przed dwoma dniami zginął z mojego powodu? Burak… ze wsi księdza.
– Domyślałem się tego…
Usunął się na kolana i objął Morawca.
– Synu mój, nie ma takiej nędzy, abyśmy się nie mogli z niej wydźwignąć, ani takiego zła, abyśmy nie zdołali go przełamać. Trzeba tylko chcieć, trzeba ufać. Pan jest miłosierny! Módlmy się do Niego.
Morawiec lekko odsunął proboszcza.
– Ksiądz znowu do tego wraca. A ja przecież nie dlatego to powiedziałem. Powiedziałem tylko księdzu jak sędziemu…
– Módlmy się! – powtórzył z siłą proboszcz. – Kimże ja jestem, żebyś mnie czynił swoim sędzią? Takim samym grzesznikiem jak i ty. Skąd mam wziąć prawo sądzenia, gdy w sobie widzę dość win, aby samemu być sądzonym. Jest tylko jeden Sędzia i do Niego należymy.
– Ksiądz uparł się, aby mnie nawracać.
Proboszcz pochylił głowę.
– Mylisz się. Ja ciebie nie mogę nawrócić. Ja sam nic nie mogę.
Wiatr znowu wzbił się ponad lasem.
– Panie! – zawołał ksiądz Siecheń. – Nie pozwól nam spać, zbudź nam serca.
Morawiec poruszył się, jakby chciał coś powiedzieć, ale proboszcz uprzedził go.
– Niech pan nic nie mówi – powiedział tonem, w którym równocześnie zabrzmiały prośba i rozkaz. – Niech pan posłucha…
Ciągle klęczał, uniósłszy tylko przed siebie rozchylone dłonie, jakby chciał nimi podeprzeć padające słowa.
– Był dzień święty żydowski i wstąpił Jezus do Jerozolimy. A jest w Jerozolimie Owcza sadzawka, którą po żydowsku zowią Betsaida, mająca pięć krużganków. W tych leżało wielkie mnóstwo chorych, ślepych, chromych, wyschłych, którzy czekali poruszenia wody. Anioł zaś Pański zstępował od czasu do czasu w sadzawkę i poruszała się woda. A kto pierwszy wszedł do sadzawki po poruszeniu wody, stawał się zdrowym, jakąkolwiek zdjęty był chorobą. A był tam pewien człowiek, od trzydziestu i ośmiu lat niemocą złożony. Gdy Jezus ujrzał leżącego i poznał, że już długi czas choruje, rzekł mu: „Chcesz być zdrów?” Odpowiedział mu chory: Panie, nie mam człowieka, żeby mię wpuścił do sadzawki, gdy poruszy się woda; bo gdy ja przychodzę, inny wstępuje przede mną.” Rzekł mu Jezus: „Wstań, weźmij łoże swoje, a chodź.” I natychmiast zdrowym stał się ów człowiek, i wziął łoże swoje, i chodził…
Читать дальше