Ręce zaczęły się jej trząść. Nie oglądając się za siebie, pobiegła do sąsiedniej izby. Zastukała.
– Michasiu!
Nacisnęła klamkę, ale drzwi nie puściły. Zdjęta strachem, duszącym jak senna zmora, zaczęła pokrzykiwać słowa oderwane i bez związku. Zaklinała imionami świętych, prosiła i błagała. Wreszcie zaniosła się cieniutkim chlipaniem i z tym nieporadnym, starczym płaczem wróciła do kuchni.
Kiedy ocknął się z omdlenia i otworzył oczy, wydało mu się, że jest w więzieniu. Miał wrażenie, że leży na twardej pryczy, w ciasnej i niskiej celi, w głębi wyraźnie zarysowało się małe, okratowane okno.
Nie zaniepokoił się tym odkryciem. „Jest noc” – pomyślał tylko. Nawet go to nie zainteresowało, w jaki się tu sposób dostał. Zamknął z powrotem powieki i tak leżał dłuższą chwilę.
Dopiero szum wiatru i głosy uświadomiły mu pomyłkę. Od razu przypomniał sobie minioną godzinę, wszystko aż do ostatniego błysku przytomności. Cóż za historia! Lęki, widziadła, urojone rozmowy, gorączkowa maligna, stek chorobliwych bredni. Stwierdzał to jednak obojętnie, bez wzruszenia, jakby w tym wszystkim nie brał bezpośredniego udziału, lecz pozostawał z daleka w roli widza.
Czuł się zresztą teraz znacznie lepiej. Gdy usiadł, nie zakręciło mu się w głowie, minął również męczący bezwład ciała, które chociaż dalekie od sprężystości, pozwalało już przecież sobą kierować. Pierwszych kilka ruchów wykonał sztywno i niepewnie, jakby był manekinem. Jeszcze nie dowierzał. Ale gdy wyprostował się i stanął na nogach, wstąpiła w niego otucha. Nie bez złośliwej uciechy pomyślał o policjantach, których tak zręcznie umiał pozostawić poza sobą. Wróciła mu i sprawność myślenia. Orientując się według przebytej drogi, mógł przypuścić, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdował się gdzieś w okolicy Wołkowyska. Przedostania się do miasta wolał nie ryzykować. Zaspokoić głód- to było obecnie najważniejsze. Nie czekając na świt, postanowił natychmiast, korzystając z osłony nocy, wyruszyć na poszukiwanie jakiejś wsi. Był pewny, że instynkt go nie omyli i dobrze poprowadzi.
Wygramolił się z szałasu i poszedł w kierunku, w którym uczynił pierwszy krok. Przyzwyczajony do częstego przebywania w ciemnościach, szybko oswoił się z terenem. Po zapachu mokradeł domyślił się, że idzie wzdłuż rzeki. Bór sosnowy w tym miejscu był wysoki i gęsty, lecz brak krzaków ułatwiał posuwanie się naprzód. Już po paru minutach Morawiec odróżniał ciężkie i twardo mrok żłobiące cienie pni. Wymijał je pewnie, ożywiony ruchem szedł coraz szybciej, ostry wiatr siekł go po twarzy, nie czuł jednak chłodu. Było mu lekko, prawie radośnie. Wśród tego wewnętrznego upojenia tracił chwilami świadomość, iż znajduje się w lesie. Wysokie szumy ogromnymi wodospadami raz po raz spływały na ziemię, i oto, jakby zapłodnione tym ożywczym deszczem, wyrastały nagle pod nogami puszyste trawy, wolna przestrzeń łąk otwierała się dokoła, wiatr nastrajał ciało pośpiesznym i szerokim oddechem. Wydało się Morawcowi, iż tylko patrzeć, a gwałtowniejszy podmuch spłynie snopem światła, rozewrze w górze ciemności i wielkie niebo nocy wstanie wysoko, pełne gwiazd wirujących bezszelestnie: obszar bezkresny, pod którego bezpieczną osłoną uśpiona noc wolno toczy swoje pola, miasta, lasy i rzeki. Kilka razy zawadzał o wystające korzenie, tracił równowagę, lecz machinalnie wyprostowywał się i szedł dalej nie zauważając nawet potknięć. Coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę, że musi się śpieszyć i ani na chwilę nie wolno mu zatrzymać się i odpocząć. Miał niejasną, lecz uporczywą pewność, że gdyby teraz przystanął – natychmiast wszystko by się odmieniło. Znajdował się w stanie podobnym do marzenia półsennego, kiedy przeżywa się powiewne obrazy pełne napięcia nerwów, lecz wie się jednocześnie, iż obok, jakby o krok, stoi i czeka inna rzeczywistość i tylko nieznaczny ruch wystarczy nieuważnie w jej kierunku uczynić, aby jak wirom rzeki pozwolić się jej wciągnąć. Począł go ogarniać niepokój. Było mu coraz goręcej, palto zapięte pod szyję utrudniało oddech. Rozpiął je więc, odwinął szalik, czapkę zsunął z czoła.
Nagle poczuł, że grunt pod nogami staje się miękki. Zrobił jeszcze kilka kroków: ziemia wyraźnie uginała się. „Bagna!” – przemknęło mu przez głowę. Skręcił raptownie w bok, rzucił się całym ciałem, ale ledwie dotknął nogami ziemi, uświadomił sobie, iż szybko zapada się w grząskie mokradło. Instynktownie wyciągnął przed siebie ramiona. Nie znalazł żadnego oparcia, powietrze wymknęło mu się z dłoni jak oślizła ryba, szarpnął się, chciał się podźwignąć, uwolnić nogi oblepione już po kolana gęstą mazią. Gdy wyprężył aż do bólu muskuły pleców i już się zamierzał poderwać do rozpaczliwego skoku, zawirowało mu w głowie, a w górze wysoko ponad sobą, jakby w przelocie, ujrzał czarne, łopoczące skrzydła sosen. Jednocześnie mdły odór bagniska uderzył go w nozdrza, pod palcami poczuł lepką wilgoć. Krzyknął.
Już się nie zastanawiał nad celowością ruchów. Jak zwierzę osaczone w leśnym ostępie szamotał się ślepo, bił rękoma przed siebie. Grzęznął przecież w mokradło coraz głębiej. Już do pasa się zanurzył i ciągle jeszcze nie czuł pod stopami oparcia: przepaść rozwierała się powoli, wchłaniała szarpiące się ciało bezszelestnie. Chciał jeszcze raz krzyknąć, wołać pomocy. Ale strach i obrzydzenie zdławiły mu gardło. Usłyszał jedynie stłumione rzężenie, nieporadny, chrapliwy bełkot człowieka, który dusi się. „Koniec” – pomyślał. Nie czuł żalu, że umiera. Ogarnęła go tylko zaciekła nienawiść do podobnego końca, do śmierci tak przypadkowej, bezsilnej i wstrętnej. Zdawał sobie sprawę, że przytomność nie opuści go do ostatniej chwili. Będzie działał nawet wówczas, gdy błoto zacznie mu się wdzierać do ust, zalewać uszy, potem nos, wreszcie oczy. Wzdrygnął się. Znów usunął się głębiej. Woń zgnilizny, ciężka i duszna, przyprawiała go o mdłości.
Była cisza. Wiatr zatrzymał się gdzieś ponad lasem. Tylko rozbudzone bagno dawało o sobie znać głuchym bulgotem. W pobliżu, może z odległości kilkudziesięciu kroków, krzyknął jakiś ptak. Natychmiast drugi odpowiedział z daleka. Dzikie kaczki.
Morawiec nie ruszał się. Odzyskał równowagę, stał wyprostowany, z dłońmi lekko wzniesionymi. Było dokoła tak ciemno, iż wzrok na próżno szukał jakiegokolwiek punktu oparcia. Cóż? Zanim godzina przedświtu rozjaśni mrok, będzie już po wszystkim. Nikt nawet nie domyśli się, co się tu wydarzyło pewnej nocy. Za kilka tygodni mrozy zetną mokradła, spadnie śnieg… Pomyślał, że najlepiej uczyni przyśpieszając koniec. Im prędzej, tym lepiej. Przechylił się więc, ale zanim wykonał zamierzony ruch, wydało mu się, że nogami oparł się wreszcie o pewny grunt. Było jednak za późno. Nie zdołał już opanować rozpędu, który sam wywołał, gwałtowne szarpnięcie celem utrzymania równowagi spóźniło się o ułamek sekundy i Morawiec ześliznął się na bok. Upadł na prawą stronę, dławiący chłód dosięgnął mu piersi, ogarnął ramię. Wtedy zaczął krzyczeć.
Ksiądz Siecheń usłyszał już pierwsze wołanie Morawca. Dobiegło go z daleka. Natychmiast zatrzymał się. Głos przyszedł od strony Zelwianki. Czyżby ktoś zabłądził? Proboszcz skręcił ze ścieżki i zaczął pośpiesznie iść na przełaj lasem. Po gruncie opadającym ku dołowi lekką pochyłością poznał, że rzeka musiała przepływać niedaleko. Zwolnił więc kroku, wiedząc, że w tej części lasu zdradzieckie bagna ciągnęły się na znacznej przestrzeni. Wiatr, wciskający pomiędzy drzewa zgęszczony zapach wilgoci, wskazywał na bliskość mokradeł.
Читать дальше