Wołanie nie powtórzyło się. Ksiądz Siecheń przystawał kilka razy, nic jednak nie słyszał, była cisza, nawet szum sosen popłynął górą stłumiony. Sądząc, że uległ złudzeniu, zamierzał zawrócić, gdy nagle w odległości kilkudziesięciu najwyżej kroków rozległ się przejmujący krzyk, głos mężczyzny gwałtownie na pełnym oddechu wyrzucony, wibrujący przerażeniem, wołanie, które zrazu wydało się krótkie, lecz zanim się urwało, przeszło w przeciągły skowyt, rozdzierający, obłąkany ryk.
Ksiądz Siecheń zadrżał. Podobnie krzyczących ludzi słyszał w czasie wojny. Od razu zdał sobie sprawę, że musi komuś grozić niebezpieczeństwo.
– Kto tu? – zawołał.
Posunął się naprzód kilka kroków i poczuł, że ziemia pod nogami zaczyna się uginać. Teraz wszystko zrozumiał. Nie zastanawiając się, że sam się naraża na niebezpieczeństwo, rzucił się przed siebie w ciemność. Grzązki grunt lekko się rozstąpił i proboszcz po kolana zapadł się w błoto. Ale już przy sobie, zaledwie o parę metrów, słyszał rzężenie człowieka, oddech przyśpieszony, wciśnięty gdzieś nisko, jak gdyby ze dna głębokiej przepaści wychodzący. W tej chwili na nowo zerwał się wiatr. Gwałtownym kłębem runął z wysoka. Zafalowało powietrze. Ksiądz Siecheń, wykrzykując jakieś słowa krótkie i urywane, przechylił się i nagle, gdy wydało mu się, że zapada się w mroczną głąb, uczuł pod palcami zaciśniętą dłoń. Schwycił ją, już ramiona tamtego człowieka trzymał w swoich ramionach, przyciągnął je, poderwał, jakby dźwignąć chciał ogromny głaz. Myśl proboszcza pracowała równo i spokojnie. Zdawał sobie sprawę, że od tej jednej minuty zależeć będzie nie tylko życie tamtego człowieka, lecz i jego własne. Ta świadomość dodała mu sił. Czuł, że siła o jaką siebie nawet nie podejrzewał, wstępuje w niego i na wskroś przenika. Z odległości czasu nigdy nie zdoła sobie przypomnieć, w jaki sposób udało mu się tego przypadkowo spotkanego mężczyznę uratować. Pozostanie mu jedynie w wyobraźni ciemność, a w niej okrutny ciężar obcego ciała, które przyciągał ku sobie kurczowym naprężeniem muskułów. Miał wrażenie w tej chwili, jak gdyby zwarł się z nieubłaganym wrogiem, jak gdyby od tego, czy zwycięży, czy pozwoli się pokonać, zależało nie tylko życie, lecz coś o wiele większego.
Z początku Morawiec był zbyt oszołomiony zjawieniem się nieoczekiwanego zbawcy, aby dopomóc jego wysiłkom. Gdy jednak uczuł, że ciężar bagna usuwa się powoli z piersi, wyprężył się instynktownie, mocniej przywarł do obejmujących go ramion. I tak przyciśnięci do siebie, złączeni jednym oddechem i jednym drżeniem, walczyli zaciekle, w skupionym milczeniu.
Ksiądz Siecheń poczuł wyraźnie pod nogami grunt. Wparł się w niego mocno. Odetchnął. Tamten za to w ostatniej chwili osłabł. Głowa opadła mu bezsilnie, ramiona zwiotczały. Proboszcz pociągnął go za sobą jeszcze kilka kroków. Znajdowali się już w lesie. Ostrożnie więc, jakby miał do czynienia z chorym dzieckiem, ułożył mężczyznę na suchej ziemi.
Morawiec leżał bez ruchu. Ogarnęła go niemoc podobna tej, która naszła go przed godziną w szałasie. Ciało miał skostniałe, oblepione błotem, mimo to czuł w sobie palące bolesne gorąco. Szumiało mu w głowie. „Mam gorączkę” – pomyślał. Nagle wydało mu się, że człowiek, który go uratował, odszedł. Zaniepokojony, podźwignął głowę.
Ksiądz Siecheń, usłyszawszy szmer, przyklęknął. Morawiec uspokoił się. Z powrotem oparł głowę o ziemię.
– Myślałem, że pan odszedł – szepnął. – Nie odejdzie pan teraz?
– Ależ nie, na pewno nie odejdę – zapewnił go proboszcz. – Zostanę przy panu. Pan chyba nie jest tutejszy, prawda? Bo tu wszyscy znają te bagna, nawet w dzień omijają je z daleka.
Morawiec milczał chwilę.
– Nie, nie jestem tutejszy – powiedział wreszcie z przymusem w głosie. – Nie znam tych stron.
– Zabłądził pan?
– Tak.
Od Zelwianki powiało ostrym chłodem. Proboszcz pochylił się nad leżącym.
– Jeżeli czuje się pan na siłach, to lepiej by było, żeby pan wstał, dobrze? Poprowadzę pana. Ziemia jest wilgotna, a pan już i tak przemarzł i przemókł. Można przeziębić się.
Głos mówiącego z bardzo daleka dobiegał do Morawca. Czuł coraz większe znużenie i senność.
– Jeszcze chwilę – wymamrotał.
Ksiądz Siecheń dotknął jego czoła: było rozpalone i wilgotne od gęstego potu.
– Musi pan gorączkę mieć. Nie pozwolę panu tak leżeć. To nie ma sensu. Niech pan spróbuje podnieść się!
Objął go ramieniem pod plecy i podźwignął.
– Dokąd pan szedł? Gdzie pan chciał iść?
Chociaż Morawiec czuł na twarzy oddech pytającego, nie mógł jednak rozpoznać rysów twarzy.
– Dokąd idę?
Zaśmiał się krótko.
– Nigdzie.
Proboszcza nie uraził ten niespodziewany ostry akcent.
– Jeżeli spytałem, to nie przez ciekawość, proszę mi wierzyć. Chciałem panu tylko dopomóc w drodze.
– Zabawa w miłosierdzie?
– Czyż nie wszystko jedno, jak to nazwać?
Morawiec zacisnął zęby.
– Nieprawda, wszystko się jakoś nazywa.
Chciał dalej mówić, gdy nagle chwyciły go dreszcze. Skulił się. Ksiądz Siecheń objął go serdecznie.
– Jeżeli pan nie ma gdzie iść, to przecież może pan do mnie pójść, to niedaleko, najwyżej pół godziny, przenocuje pan, odpocznie… Jestem proboszczem – dodał ciszej i z akcentem zawstydzenia.
Morawiec ożywił się.
– Ach, więc to ksiądz!
– Sprawia to może panu przykrość?
– Nie! – odparł. – Obojętne. Nie przypuszczałem, że uratowała mnie osoba duchowna. To dość zabawne.
Znowu zaczął drżeć.
– Rzeczywiście muszę mieć gorączkę.
– Na pewno nawet. Więc niechże pan wstanie. Pójdzie pan ze mną?
Morawiec potrząsnął głową.
– Nie, to niemożliwe, z różnych względów…
– Przecież nie może pan tutaj zostać.
– Dlaczego?
Po chwili spytał:
– Jak ta wieś księdza nazywa się?
– Sedelniki.
Morawiec poderwał się gwałtownym ruchem.
– Sedelniki?
– Zna pan tę wieś?
– Nie, nie znam – zaprzeczył – nigdy tam nie byłem. Słyszałem tylko.
– To mała wieś.
– Mała. Wiem. Jest tam dwór, prawda? Ojciec i młody syn, Gejżanowscy, tak?
Nie czekając na odpowiedź księdza, mówił pośpiesznie:
– A rzeka nazywa się Zelwianka, z jednej strony lasy, z drugiej łąki i pola. W pobliżu młyna znajduje się karczma Litowki, Grzegorz Litowka, zna go ksiądz? Tęgi, czerwona, pijacka gęba… I posterunkowy, zaraz, zaraz, jak on się nazywa, zapomniałem, nie, nie już mam… Nawrocki! Na pewno Nawrocki. Czy to prawda, że z wiosną jest tu pięknie w Sedelnikach? Ktoś mi opowiadał o zachodach słońca, że nigdzie nie ma równie pięknych, jak tam… A rodzina Buraków, jest taka we wsi?
– Jest – powiedział proboszcz.
Morawiec dygotał coraz silniej, ręce drżały mu, latały niespokojnie, jakby chciały coś schwycić.
– Zaraz, zaraz, jeszcze jedno… Nie, to niemożliwe, przecież nie zwariowałem. Chwileczkę. Gdzie ksiądz jest?
– Jestem tutaj.
– Niech ksiądz spojrzy mi w oczy, prosto w oczy. To nie szkodzi, że nic nie widać. Zresztą widzę, widzę połysk w oczach księdza. To mi wystarczy.
Chwycił go rozpalonymi dłońmi za ręce.
– O tak! Niech ksiądz nie rusza się. Teraz niech mi ksiądz powie, jak ksiądz nazywa się. Nazwisko księdza. Prędzej! Dlaczego ksiądz milczy?
– Siecheń.
– Siecheń? – powtórzył głucho Morawiec.
Читать дальше