Morawiec siedział bez ruchu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Zamknął oczy. Słuchał słów proboszcza z natężoną uwagą. Od pierwszego zdania, od owego „Jezus wstąpił do Jerozolimy”, uświadomił sobie, że kiedyś, przed wielu latami, spotkał się już z podobnymi wyrazami. Coś, co było zaginęło, wracało teraz. I nie zdając sobie z tego sprawy powtórzył za księdzem w myśli: „Wstań, weźmij łoże swoje, a chodź”.
Ksiądz Siecheń urwał.
– Zna pan to?
– Coś sobie przypominam – szepnął Morawiec. – Kiedyś to chyba słyszałem… Ale czy ja wiem kiedy? W każdym razie bardzo dawno. Co to jest?
– Z Ewangelii św. Jana, przypowieść o uzdrowieniu chorego przy sadzawce Betsaidzie. Niech pan jeszcze posłucha zakończenia…
Podniósł cokolwiek głos.
– …potem znalazł go Jezus w kościele i rzekł mu: „Oto stałeś się zdrowym, już nie grzesz, aby ci się co gorszego nie stało.”
– To wszystko?
– Wszystko.
Morawiec odjął dłonie od twarzy.
– Dlaczego ksiądz to mówił? Właśnie tę przypowieść?
– Czyż nie wie pan sam? Każdy z nas jest jak ów grzesznik oczekujący cudu uzdrowienia, lecz niezdolny o własnych siłach dotrzeć do źródła. Wszyscy, którzy żyjemy, jesteśmy owymi chromymi, ślepymi i wyschłymi. Złączeni wspólną niedolą i wspólną nadzieją, gromadzimy się u brzegów wody oczyszczającej, lecz któż z nas może pomóc drugiemu? Chrystus do każdego serca zstępuje z osobna. Chrystus prowadzi człowieka najzawilszymi drogami, lecz nie ma takiej chwili, aby przy nas nie stał i nie wołał po imieniu. Trzeba tylko chcieć słyszeć. Choćbyśmy tylko zło czynili i tonęli w grzechu, nie odwróci się od nas. Ten, który jest samą jasnością, chce, abyśmy mieli dusze pełne światła. Czeka tylko na nasze wezwanie, czuwa wiernie i usłyszy najcichszy szept najlichszego z ludzi, bowiem nie ma wobec Niego złych i dobrych, są tylko wołający i niemi. Mój synu! – wykrzyknął z mocą. – Tylko wołający i niemi… Człowiek nic nie może i wszystko może. W każdej chwili swojego życia może się stać potęgą lub nicością, triumfatorem lub niewolnikiem. Oto jesteśmy jak lampa, która powinna płonąć wielkim blaskiem. Prośmy więc o ogień, o jasność wewnętrzną. Bo poza tym jest tylko noc, ciemność, w której błądzimy z przerażeniem i gniewem, z nienawiścią i pogardą. Ale jest inna jeszcze noc, ta noc, o której śpiewa się przy ogniu trzech świec: „Oto ta noc, która ciemności grzechu światłością ognistego słupa rozjaśniła. Oto noc, która wszystkich wierzących w Chrystusa na całej ziemi wyzwoliwszy od namiętności światowych i ciemności grzechu przywróciła do łaski, dała możność świętości. Oto noc, w którą Chrystus rozerwawszy więzy śmierci, zwycięski, opuściwszy piekła, wstąpił na niebiosa. Na nic nie zdałoby się nam narodzić, gdybyśmy nie mieli być odkupionymi.” Mój synu, ta noc jest dla każdego człowieka. Chrystus po to umarł, żeby swoją męką oczyścić nas, a zmartwychwstaniem i nam pozwolić zmartwychwstać…
Schylił głowę. Nastała cisza.
– Nigdy pan się nie modlił?
Morawiec drgnął. Uczuł nagle niepojętą dla siebie potrzebę szczerego odpowiedzenia.
– Kiedyś, bardzo już dawno, jeszcze jako dziecko.
– A później?
– Nigdy.
– Czy dlatego, że nie pragnął pan modlitwy, czy też nie chciał jej pan?
Morawiec milczał, jakby się nie mógł zdecydować na odpowiedź. Wreszcie powiedział:
– Nie chciałem.
– Więc jednak pragnął pan! Było w panu pragnienie?
– Czasem, rzadko, może parę razy zaledwie. Cóż to znaczy?
– Nie wiesz nawet, jak wiele. Oto Bóg do Ciebie przychodził. Wzywał cię.
– Wzywał? Nie pragnąłem nigdy modlitwy, gdy było mi dobrze. A kiedy jest źle, kiedy jest się osaczonym, zmęczonym, kiedy wszystko wymyka się z rąk, cóż warta jest krótka chwila takiego roztkliwienia?
– Cóż możemy wiedzieć o drogach łaski bożej? Ja także kiedyś nie wierzyłem. Gdyby mi ktoś wówczas powiedział, że zostanę księdzem, wyśmiałbym go. Dopiero, gdy wiele straciłem, gdy nie mogłem służyć temu, czemu służyć chciałem, wówczas przejrzałem, iż właśnie to cierpienie leżało w planach Boga. Rzucił mi kłodę pod nogi, abym upadł i musiał męczyć się. O, to nie trwało krótko! Któż łatwo oddaje się Bogu? Gdy nas zawoła, czynimy wszystko, aby odwlec godzinę poddania się. „Jeszcze nie dziś, jutro…” – powtarzamy. Chcemy uchylić się, dręczy nas strach i niepewność. Modlimy się o czystość, lecz jednocześnie lękamy się, aby Bóg nie dał nam jej zbyt wcześnie. Prosimy o siłę, lecz trudno nam rozstać się ze słabością. Żal nam każdej przyszłej minuty, której musielibyśmy się wyrzec. Nigdy życie nie wydaje się nam równie piękne i kuszące, jak wówczas, gdy czujemy, że musimy je poddać prawu. Każda myśl o wyrzeczeniu się rozdziera nam serce. Cóż za męka! I choćby się wiedziało, że w końcu zostanie się zwyciężonym, chce się gdzieś uciec, gdzieś skryć, byle tylko zagłuszyć w sobie niepokój. Ale jakże można uciec? Nie ma ucieczki, gdy Bóg raz nas zawoła. Możemy wiele lat uchylać się i wymykać, jednak zawsze, wcześniej czy później, zawsze nadejdzie chwila, gdy będziemy musieli zawołać: Panie, oto jestem! Pierwsze wezwanie Boga przesądza nasz los. Musimy stracić wolność, aby wolność zyskać.
– Ale czyż wszyscy, jak ksiądz mówi, są wzywani?
– Wszyscy. Chrystus powiedział: „Przyszedłem zbawić wszystkich ludzi.”. Ale gdy uczniowie spytali Go: „Któż może być zbawiony?”, odpowiedział również: „Dla ludzi to niemożliwe jest, ale dla Boga wszystko jest możliwe.” Tylko ci są straceni, którzy nie chcą słyszeć, gdy Bóg ich wzywa. Ale pana – nachylił się w stronę Morawca – pana już przecież Bóg zawołał. Niech pan nie zaprzecza, zawołał pana wówczas, kiedy choćby przez jedną sekundę zapragnął pan modlitwy. A czyż może pan wiedzieć, na jakie próby będzie pan jeszcze wystawiony? Czy Bóg nie wezwie pana głosem groźniejszym i bardziej stanowczym?
Kilka godzin zaledwie minie, gdy Morawiec przypomni sobie te słowa. Ale teraz nawet nie przeczuwał, jak blisko już znalazł się od decydującego i ostatecznego kroku. Odeszło wzruszenie, jakie przeniknęło go, gdy słuchał przypowieści. Znowu czuł w sobie oschłość. Ze słów księdza pozostało tylko ich brzmienie. Uśmiechnął się gorzko.
– Ksiądz jest szczęśliwy, ksiądz to już wszystko przeszedł. Teraz dla księdza wszystko jest proste i łatwe.
– Proste, tak! Ale łatwe? Jakże może być łatwe życie ludzi, którzy myślą i czynem tworzą wyroki Boga? Oto pełna i straszliwa wolność. Każda godzina nakazuje wybór. Trzeba bez przerwy czuwać. Mój synu, przecież nie wierzy się na zawsze, wierzy się ciągle na nowo. Tu gesty niczego nie uratują. Ani słowa, ani nawet czyny, bo mogą kłamać. Jeśli stoi się wobec Boga, trzeba odrzucić wszelkie kłamstwo. To jest właśnie najtrudniejsze. Odrzucić kłamstwo, rozumie pan, co to znaczy? Kłamstwo świata, a przede wszystkim to nasze własne kłamstwo, którym jak puklerzem zasłaniamy się przed samym sobą. Bóg żąda od człowieka całkowitej szczerości, okrutnej szczerości! Trzeba tak żyć, jak gdybyśmy oczami otwartymi i które jednak nie oślepną, musieli patrzyć w rozżarzone słońce. Samotność! – zawołał głosem pełnym bólu. – Wiem: zdarza się, że wielka świętość każe ludziom skłonić głowę. Ale to tylko czasem i nielicznym. Natomiast o wiele częściej budzi się w ludziach niedowierzanie i nieufność, kiedy staną wobec czyichś poszukiwań. Nie trzeba się tym zrażać. Gdy powiedzą ci, że sięgasz za wysoko, że stawiasz sobie zbyt wielkie wymagania, że twoje pragnienia, nie będąc ich pragnieniami, podszyte są fałszem, a więc małością – nie trzeba tłumaczyć się. Gdy nasze życie raz postawimy przed Chrystusem, gdy choćby najsłabszy poryw rozkaże naszemu sercu goręcej zabić wobec tajemnicy Krzyża, możemy pozwolić sobie na pewną dumę wobec ludzi, którzy w naszej rozterce chcą widzieć jedynie łatwe komedianctwo lub odruch pychy. Ich słowa nie powinny nas dosięgać. Gdy zaczynamy wierzyć, musimy zgodzić się, że nie wszyscy w nas uwierzą. Powiedzą ci, że człowiek zawsze, i tylko on, stwarza drugiego człowieka. To największe kłamstwo tchórzów, kłamstwo tych wszystkich, którzy nie mogą udźwignąć swojej twarzy i bez lęku nie potrafią spojrzeć na swoje dłonie. Usprawiedliwiać swoją nędzę nędzą innych ludzi, jak to łatwo! Powiedzą: „Nie chcemy trudnego życia, nie chcemy być trudni.” Mówią o życiu, a nawet nie wiedzą, że nie żyją. Niewolnicy! Ich pewność siebie granicząca nieraz z zuchwalstwem jakimż strachem, jakąż słabością jest podszyta. Życie schodzi im na pielęgnowaniu śmierci. Wejdź pomiędzy nich: zobaczysz tłum żałosnych komediantów, twarze napiętnowane grymasem, oczy uciekające przed słowami, ujrzysz czas, który staje się przekleństwem, ujrzysz gorączkę godzin, które usiłują czymś wypełnić, lecz które zawsze okazują się zbyt puste, aby nie były przerażające. Nie, nie tędy biegnie droga człowieka. Trzeba wołać, aby zbudzili się ci, którzy śpią. Może zadrżą, może pojmą, że wystarczy jedną godzinę spędzić z Panem na Górze Oliwnej i podążyć z Nim na Golgotę, aby umrzeć dla śmierci i narodzić się dla życia.
Читать дальше