Litowka głośno sapiąc, chciał wyjść spoza kontuaru, ale Seweryn dał mu znak ręką, żeby został. Nie spuszczał oczu z Jabłońskiego, wpił się w niego łakomie, całkowicie pochłonięty groteskowością cierpienia. Ten zaś wyciągnął przed siebie ramiona i końcami palców zaczął wykonywać ruchy zwolnione, jak gdyby czegoś dotykał.
– Znowu to szkło – poskarżył się płaczliwie. – Dokoła szkło.
Litowka odwrócił się i machnął pogardliwie ręką.
– Zaczyna swoje. Jak tylko urżnie się…
– Psst – uciszył go Seweryn.
Jabłoński zwrócony był twarzą w stronę Gejżanowskiego, ale spojrzenie jego oczu, ciągle rozszerzonych strachem i bólem, zdawało się przenikać ciało jak rzecz przezroczystą i biegło dalej ku jakiemuś niewidocznemu punktowi.
– Szkło! – powtórzył bezdźwięcznie.
Nagle szarpnął się.
– Nie chcę! Nie dam się, nie poddam się!
Jął podrygiwać na swoich krótkich i cienkich nóżkach, wymachiwać niezdarnie rękoma, jak krab uwięziony w błocie. Zmierzwione włosy zjeżyły mu się, szelki niby długi ogon dyndały z tyłu.
– Nie dam się, koniec z tym, koniec! – bełkotał.
Nachylił się ku Gejżanowskiemu i tajemniczo zaszeptał:
– Ona będzie jeszcze długo żyć, na złość mnie, zobaczy pan. Chyba… A jeśli pan nie zobaczy, to co? – usta rozszerzyły mu się w szkaradnym uśmiechu, ale oczy płonące nieomal białym już blaskiem wyrażały coś innego: całe piękno zła. – Nigdy nie wiadomo, co się stanie, prawda? Jedna minuta i już… wolność. Niech żyje wolność! – wrzasnął.
Rozejrzał się dokoła. Wzrok jego obojętnie ześliznął się po wspartym o kontuar Litowce i spoczął na Gejżanowskim. Przez chwilę patrzyli na siebie. Na twarzy Jabłońskiego ukazał się pogardliwy uśmiech. I Seweryn pierwszy spuścił oczy. Poczuł się nieswojo wobec tego spojrzenia, cofnął się o krok. Ogarnęło go niedorzeczne przypuszczenie, iż Jabłoński odgaduje jego myśli. Cisza stawała się coraz przykrzejsza. Za drzwiami huczał wiatr. Seweryn spojrzał nerwowo na zegarek.
Wreszcie Litowka uznał za stosowne wmieszać się.
– No, moi panowie…
Jabłoński nawet nie odwrócił się. Sięgnął tylko do kieszeni i nie patrząc, ile daje, rzucił na ladę kilka sztuk srebra. Uśmiechając się zjadliwie, znowu poszukał wzroku Gejżanowskiego. Litowka chrząknął. Wtem Seweryn, który nie śmiał podnieść powiek, uczuł, że Jabłoński przypatruje się jego dłoni. Chciał się cofnąć, gdy tamten powiedział:
– Pan ma niedobrą rękę. Ładna, ale niedobra.
Potem spojrzał na swoją.
– Ja też mam niedobrą – mruknął.
Odwrócił się i wolno, nie patrząc na nikogo, przeszedł do sąsiedniej izby. Gdy zamknęły się za nim drzwi, Litowka prztyknął palcami.
– Przepraszam pana inżyniera…
Seweryn żywo obruszył się.
– Za co? Cóż się stało? Ciekawy typek… Nie znałem go dotąd od tej strony. W godzinach urzędowych u siebie jest zupełnie inny, przeciętny, prowincjonalny urzędniczyna…
– On ma bzika na punkcie swojej żony – wyjaśnił Litowka.
– To ta, co tak ciągle choruje, tak?
– Właśnie. I nie może wynieść się na tamten świat.
Seweryna ogarnęła nagła wesołość.
– A to wspaniała historia!
– Owszem, niczego sobie – zmrużył oczy Litowka.
Zza ściany dobiegał stłumiony głos Jabłońskiego. „Co on myślał mówiąc o moich rękach?” – zastanowił się Seweryn. Wzruszył ramionami.
– No, mam nadzieję, że z naszą władzą nie będzie pan miał tyle kłopotu?
– To już nie moja sprawa – mruknął Litowka.
Seweryn stłumił odruch zainteresowania.
– Tak?
– On te rzeczy lubi u siebie urządzać – wyjaśnił Litowka. Ledwie to powiedział, ugryzł się w język. „Po cóż ja to gadam?” – pomyślał. I od razu zmienił ton.
– Może pan inżynier jeszcze się napije, co?
– Nie, dziękuję – odpowiedział Seweryn roztargnionym głosem.
Już po raz nie wiadomo który usiłował dokładnie sobie przypomnieć położenie chaty, w której zamieszkiwał Nawrocki. Znajdowała się w niedalekim sąsiedztwie posterunku, lecz nie przy głównej drodze. Szło się tam pomiędzy opłotkami, cokolwiek w dół, w kierunku łąk zelwiańskich rozciągających się dokoła rzeki od miejsca, w którym, przepłynąwszy przez młyn, zataczała duży łuk. Chata Nawrockiego graniczyła z łąkami, od strony wsi również nie miała bliskiego sąsiedztwa. Leżała w rozległym sadzie, oprócz Nawrockiego mieszkała tam tylko stara Rakowa, bogaczka sedelnicka, po śmierci męża i dzieci zupełnie zdziwaczała, półwariatka właściwie. „Też wybrał sobie mieszkanie” – pomyślał Seweryn. Nie mógł tylko sobie jednego przypomnieć: jak wysoki jest płot otaczający grunt Rakowej i na którą stronę wychodzą okna Nawrockiego. „Po ciemku trudno będzie się połapać – pomyślał. – No, ale jakoś to będzie.” Powiedział to sobie z takim spokojem, iż mimo woli zastanowił się, czy ten cały plan traktuje poważnie. I dopiero teraz, gdy sam podał to wszystko w wątpliwość, ogarnął go niepokój. „Muszę to zrobić!” – postanowił. I jednocześnie dorzucił: „dzisiaj”, czuł bowiem, że jeśli nie uczyni tego w ciągu najbliższych godzin, nie uczyni wcale. Chciał zaś utrzymać się w złudzeniu, że na pewnym odcinku czyny jego nie są jego własnością, lecz w sposób nieunikniony wynikają z żelaznej i nieugiętej konsekwencji zdarzeń. Wtrącony w zawrotny pęd tego koła, widział siebie jako ofiarę działającą pod przymusem. Potem dopiero miał zakosztować pełnej wolności. „Cóż ten pijaczyna mówił o wolności? Niech żyje wolność?” Seweryn uśmiechnął się. Pomyślał: „Trzeba poddać się biernie wypadkom, aby nad nimi zapanować.”
Sięgnął po czapkę.
– Czas już na mnie! Wyobrażam sobie, jak będę dzisiaj spać po tej przechadzce. Pańska wódka świetnie rozgrzała, ale jednocześnie podziałała jak proszek nasenny. Mam wrażenie, że mógłbym zdrzemnąć się na stojąco…
– Przyjemnych snów – wyszczerzył zęby Litowka.
„Czegóż ten drań się śmieje?” – pomyślał podejrzliwie Seweryn. Był już we drzwiach, gdy Litowka zawołał:
– A niech pan inżynier nie zapomni powiedzieć panu dziedzicowi o parówkach!
Seweryn zatrzymał się.
– Parówkach? Jakich parówkach? Ach prawda! Zapomniałem, że pan mi o tym mówił. Dobrze, dobrze, będę pamiętał. Dobrej nocy.
Wyszedłszy z szynku, szybko ruszył w kierunku domu.
Grunta dworskie zaczynały się niedaleko. Ciągnęły się po obu stronach drogi: z jednej zabudowania folwarczne i gorzelnia, z drugiej wielki park, otoczony masywnym, z czerwonej cegły murem, pamiętającym jeszcze czasy przedwojenne. Aleję, wysadzoną grabami a prowadzącą do pałacu, otwierała ogromna brama wysoko sklepiona potężną arkadą, u szczytu ozdobioną tarczą herbową Gejżanowskich. Otwierana tylko w wypadkach wyjazdu, na codzień zawsze zamknięta, stanowiła ta brama widoczną granicę pomiędzy dwoma światami. Wchodziło się do parku wejściem mieszczącym się zaraz obok. Arkada opadała niskim łukiem, tworząc w murze wąską i głęboką wnękę przypominającą furty klasztorne. Aleja, słabo oświetlona jedną latarnią u wejścia, biegła wśród gęstych i ogromnych grabów. Wiatr tutaj ścichł, szedł górą, zdawało się, że to niebo łopoce w ciemnościach. Z głębi, spoza gęstowia, prześwitywały słabym blaskiem okna oficyn.
Ilekroć Seweryn szedł tą aleją, zawsze myślał: wszystko to będzie moje. Nie odczuwał jednak żadnej radości. Nienawidził ponurej ciszy, jaka tu panowała. Lubił światło, gwar, tłumy ludzi. A tu czas zdawał się wcale nie płynąć. Wąskie ścieżki porosłe trawami i mchem, bujne krzaki oddzielają ziemię od nieba, szum monotonny ponad głową, woda Zelwianki zgęszczona od trzcin, zawsze chłodna i sycąca powietrze wilgotną mgłą, wieczory rozdzierane nawoływaniem puszczyków, noce płynące na wietrze, wreszcie sam dom, odcięty od słońca, pełen szelestów starych ścian i podłóg – wszystko to tworzyło świat zamknięty i martwy w swojej niezmienności.
Читать дальше