Umilkł.
„A ja, Panie – myślał – czyż nie należę do tych, którzy śpią? Czy dałem z siebie wszystko, co powinienem dać? A teraz, o Boże mój, oto ten człowiek potrzebuje Twojej pomocy i łaski, postawiłeś go na mojej drodze, cóż mam czynić? Do czego go przeznaczyłeś? Nie opuszczaj go! Pozwól mu odcierpieć zbrodnie, zapal w jego sercu miłość ku Tobie, miłość, która jest godnością człowieka. Pozwól mu być jednym z tych, którzy przychodzą w ostatnim dniu pracy, lecz otrzymują pełną zapłatę…”
Szum lasu, który od kilku minut przycichł, teraz znowu wzmógł się, jak gdyby wszystkie wierzchołki sosen oderwały się od swoich pni i wśród drżenia rozkołysanego powietrza spływały ciężkimi strugami na ziemię.
Morawiec podniósł kołnierz palta i skulił się.
– Ta noc nigdy się chyba nie skończy – mruknął.
Ksiądz Siecheń ocknął się z zamyślenia.
– Mówi pan o końcu, a przecież dopiero się zaczęła.
– Ksiądz ma zegarek? – spytał Morawiec. – Bo mój stanął.
– Mam, ale trudno coś teraz zobaczyć, nic nie widać.
– Nie ma ksiądz zapałek?
– Nie.
Morawiec sięgnął do kieszeni.
– Mam tu gdzieś pudełko, ale na nic chyba, zamokło…
Potarł jedną zapałkę, drugą, trzecią. Zniechęcony cisnął pudełko na ziemię!
– Nic z tego! A jak ksiądz myśli, która może być teraz godzina. Dziesiąta, jedenasta?
– Nie, na pewno wcześniej, ósma najwyżej. Daleko jeszcze do rana.
Morawiec osunął się na ziemię. Pół leżąc, oparł głowę o rękę.
– Żeby chociaż wiatr ucichł. Można oszaleć przy tym ciągłym szumie. W głowie wszystko huczy. Czy ksiądz zauważył, że czasem wiatr przypomina ludzkie głosy? O, teraz na przykład: zupełnie, jak gdyby ktoś wołał… znowu, słyszy ksiądz?
– To puszczyk.
– Tak? A mnie się wydawało, że to wiatr.
– Teraz słychać wiatr. Słyszy pan: jak gdyby jakaś skarga bardzo zwolniona.
Zamilkli obaj. Rzeczywiście szum ciągnął górą powoli i tak w tej chwili był jednolity, iż słyszało się jego bieg od końca do końca: najpierw ściszony pomruk, który miarowo, jakby się wspinał po niewidzialnych schodach, podnosił się, na samym szczycie wybuchał lamentem, aby stłumionym żalem znów opaść i wreszcie, echem przedłużony, zamilknąć. Jednak miejsce zupełnej ciszy zdawało się leżeć w innej zgoła rzeczywistości, bo tu zanim przebrzmiał ostatni oddech – już nowy z przeciwnej strony, niby z odległego lądu śpieszył w powietrzną wędrówkę.
Proboszcz nachylił się nad Morawcem.
– Może by jednak spróbował pan zasnąć. To dobrze panu zrobi. Potrzebne są panu siły.
– Siły? – zdziwił się Morawiec. – Do dalszej chyba ucieczki? O tym ksiądz myślał?
– Nie.
– Rozumiem.
Zły akcent zabrzmiał w głosie Morawca.
– Ksiądz przypuszcza zapewne, że po tych wszystkich kazaniach zechcę dobrowolnie powędrować do pana Nawrockiego. O, to ksiądz myli się, ksiądz mnie jeszcze nie zna. Nigdy tym drabom nie dam nad sobą zatriumfować. Jeżeli proponowałem księdzu pewien układ, pamięta ksiądz? to tylko dlatego, żeby księdza wypróbować, wybadać. Tylko dlatego! – powtórzył z naciskiem.
– I mam wrażenie, że ksiądz tej propozycji nie wziął chyba na serio? Gdybym wyczuł, że ksiądz może uczynić coś podobnego, zaręczam księdzu, że umiałbym księdza unieszkodliwić.
– Czy pan jest pewny, że nie uczynię tego?
Morawiec zaśmiał się.
– O tak! Najzupełniej. Ksiądz nie wziąłby mego życia na swoje sumienie. Nawet tak nędznego jak moje.
– Może właśnie dlatego nie wziąłbym go – szepnął proboszcz.
Zniżył głos.
– Jak pan musi siebie nienawidzić!
Morawiec wyprostował się.
– Co ksiądz powiedział?
– Myślę, że choć może pan nawet o tym nie wie, jednak pan nienawidzi siebie. Tak, nienawidzi pan siebie. Przecież wszystko, co pan teraz powiedział, dyktowała panu nienawiść. Ale pan jest poza tym dumny. O, wobec mnie może pan nim być, to nie o to chodzi. Tylko niech pan nie osłania się dumą wtedy, gdy przychodzi do pana Bóg. Niech pan nie ukrywa się przed Nim, tak jak ukrywa się pan przed ludźmi. Niech pan będzie sobą. Nie ma takiego człowieka, który by w swoim sercu nie posiadał bodaj najsłabiej tlejącego płomyka czystości i miłości. Czemu stara się pan własnymi dłońmi go ugasić?
– Ksiądz to mówi szczerze?
– Ja wierzę w pana – szepnął proboszcz.
Morawcowi zabiło mocniej serce, chciał coś powiedzieć, ale wzruszenie, którego dotąd nie znał, związało mu słowa w gardle. Miał wrażenie, jakby wszystko, co w nim żyło, doznało niespodziewanego uderzenia, jakby coś się w nim przesunęło, rozwiązało i rozpadło. I oto myśl, której nie wywołał, uświadomiła mu nagle, iż odczułby ulgę, więcej – szczęście nieomal, gdyby natychmiast, ani chwili nie zwlekając, osunął się przed tym dziwnym księdzem na kolana i wsparłszy czoło o jego pierś, zapłakał. Leżał jednak bez ruchu bardziej zdumiony swoim wzburzeniem i bardziej wobec niego nieufny niż skłonny podążyć za owym prostym podszeptem. Działały w nim teraz obok siebie dwie istoty, jedna złorzecząca drugiej, lecz każda zbyt słaba w swoim niepokojącym osamotnieniu, aby móc samodzielnie przemówić. Wzajemną obcość i wrogość zdawały się w tych właśnie przeciwnościach wyrównywać i w nich znajdować przewrotne nasycenie, jak gdyby zostały równolegle do istnienia powołane i na zawsze na wspólną zależność skazane. Były to niby dwa ciała, każde pozornie całkowite, lecz tak z sobą nawzajem sczepione, iż ruch jednego wywoływał natychmiastowy odruch drugiego.
Odwrócił głowę. Słowa proboszcza, chociaż dawno przebrzmiały, ciągle dźwięczały mu w uszach.
– Ksiądz żartuje! – powiedział oschle. – Ksiądz swoją wiarę źle umieszcza.
Zasnąć! Tylko tego pragnął. Uwolnić się od siebie, przestać istnieć wśród tej nocy każącej istnieć.
Znowu ogarnęła go niepewność, czy nie bredzi w gorączce. Ociężałość skuła jego ciało, już go prawie nie czuł, miał wrażenie, że leży na dnie ogromnej przepaści, zamkniętej ze wszystkich stron prostopadłymi i aż po niebo sięgającymi ścianami. Zamajaczył mu jakiś krajobraz: wielki obszar zeschłej, szarej ziemi, złomy kamienne, a w środku, o brzegach płaskich i martwych, jezioro tak chłodne i przezroczyste, iż zdawało się spoczywać pod lodowatą powłoką. Uczuł straszne pragnienie.
– Wody! – szepnął.
Ksiądz Siecheń nie dosłyszał. Nachylił się nad leżącym.
– Chce pan czegoś?
Morawiec drgnął.
– Nie, nie… niech ksiądz już idzie.
Ale ledwie to powiedział, ogarnął go strach na myśl, że zostanie sam. Odruchowo wyciągnął rękę, zanim jednak znalazł księdza, cofnął ją.
– Niech ksiądz idzie – powtórzył zmienionym głosem.
Proboszcz milczał chwilę.
– Pójdę niedługo. Albo jutro… chciałem pana o coś poprosić, oczywiście, jeśli pan będzie mógł, niech pan jutro rano nie odchodzi stąd, dobrze? Ja tu wrócę do pana.
– Ksiądz tutaj? – zaniepokoił się Morawiec. – Ksiądz może ma zamiar…
Ksiądz Siecheń zawahał się.
– Pan mi ufa, prawda? Niech pan niczego nie podejrzewa… Chciałem przynieść panu coś do zjedzenia, tylko tyle.
– Ach, to! – szepnął Morawiec.
– Więc jutro wczesnym rankiem?
– Jeśli ksiądz rzeczywiście przyjdzie…
– Przyjdę.
Morawiec zamknął oczy. I oto noc jak gdyby straciła swoją wrogość. Wiatr niesie zapowiedź świtu. Sen wychodzi na jego spotkanie. Spokój i cisza. Któż to mówił: „Wstań, a chodź…”
Читать дальше