Opadły mu ręce. Pochylił głowę, zgarbił się.
Nadchodziła cisza taka sama, jak wówczas, gdy u wejścia szałasu zobaczył stojącego Buraka; martwy spokój ściął powietrze, nawet poszum sosen zastygł i leżał nieruchomy w ciemnościach. Jeszcze raz tylko, rzekłbyś ostatnim oddechem, przyniósł powiew szelest nadrzecznych szuwarów.
Ksiądz Siecheń przeżywał najsprzeczniejsze uczucia. Miał nieodpartą pewność, że w spotkaniu tego nieznajomego mężczyzny i wyratowaniu go od śmierci tkwił poza zwykłym zbiegiem okoliczności głębszy sens, konieczność rzucająca w niewidzialny świat ludzkich losów, konieczność, której jeszcze nie rozumiał, lecz którą musiał natychmiast pojąć. Oto, być może, jedna z tych chwil, o których człowiek nic nie wie, ale do których zdąża różnymi drogami i poprzez najzawilsze kręgi, aby o jakiejś nieprzewidzianej godzinie usłyszeć głos wezwania. Cóż powinien tu uczynić? W czym pomóc? I czy pomóc? Uczuł radość i trwogę, ów stan oczekiwania i niepokoju, który przenika człowieka w momencie zetknięcia się z tajemnicą. Już nie należał do siebie. – Panie! – szepnął bezgłośnie. – Daj mi siłę, pozwól, bym był od siebie mocniejszy i żebym ponad siebie wyrósł. Pozwól memu sercu przejrzeć Twój ład, daj mi łaskę słyszenia Ciebie, którego drogi są proste i dla sprawiedliwych. Oto jestem, Panie, oto wzywam Cię z głębi mojej słabości, nie odmawiaj mi swojej dłoni, nie odtrącaj, ufam Ci, skrusz oschłość mego serca, napełń je swoim oddechem, który jest miłością, a ramionom moim ześlij cierpliwość i wytrwanie.
Wtem Morawiec przerwał milczenie.
– Jeszcze jedno. To już ostatnie pytanie. Ksiądz ma wychowanka?
– Mam.
– I na imię ma Michaś?
– Tak.
Morawiec głęboko westchnął. Przeciągnął dłonią po oczach.
– Tamten mały podobno jego przypominał.
– Jaki mały? – zaniepokoił się proboszcz. – O czym pan mówi?
– Był taki. Jakie jasne miał oczy… – szepnął Morawiec.
Nagle wyprostował się.
– Nie, to obłęd! Zupełne szaleństwo, precz z tymi urojeniami!
– Dokąd pan idzie? – zawołał ksiądz Siecheń biegnąc za nim.
– Co księdzu do tego?
– Jakże, pan chory jest, z gorączką… Co pan robi…
Morawiec szarpnął się. Zatrzymał się jednak.
– Niech ksiądz mnie puści – powiedział ponuro. – Ksiądz nie wie nawet, czyjej ręki dotyka. Ksiądz powinien mnie bać się. Niech ksiądz idzie lepiej. Ja sobie dam radę. Nie zginę. A gdyby nawet…
Ksiądz Siecheń milczał. Nagle tamten przysunął się do niego.
– Czy ksiądz słyszał coś o Romanie Morawcu?
– Kto to jest?
Morawiec roześmiał się.
– Jeżeli ksiądz nie wie, to i lepiej. Chociaż…
Zawahał się, lecz tylko na moment. Niespodziewana myśl go zajęła.
– Ksiądz jest biedny, prawda? Niech ksiądz nie zaprzecza. Nie widzę księdza, ale czuję przecież palcami, że ksiądz ma na sobie jakieś paletko wiatrem podszyte. Przydałyby się księdzu pieniądze, nieprawdaż?
– Po co? Mam wszystko, co mi potrzeba.
– Wszystko? Dziwny z księdza człowiek. Nie spotkałem jeszcze nikogo, komu pieniądze nie były potrzebne. Ale jak ksiądz uważa. Wobec tego odwróćmy sprawę. A nie dla siebie, pieniądze dla innych, żeby, powiedzmy, rozdać ubogim, najbiedniejszym. Tysiąc złotych! Chce ksiądz! Mogę księdzu poradzić, jak zdobyć taki tysiąc. Niech ksiądz nie obawia się, zupełnie uczciwy zarobek. Pójdzie zaraz ksiądz do swojej wsi, zajdzie na posterunek i powie, o, choćby temu Nawrockiemu powie ksiądz, że w lasach sedelnickich ukrywa się Roman Morawiec. To wszystko. Dostanie ksiądz na rękę tysiąc złotych. No i cóż ksiądz na to? Niech ksiądz pomyśli, ile dobrodziejstw można takim tysiącem wyświadczyć. Warto chyba nad tym zastanowić się, nie?
Proboszcz słuchał z rosnącym niepokojem. Ale jeszcze nie dowierzał. Zbyt dobrze znał zło, aby mógł łatwo obarczać nim człowieka. Wiedzieć, że jest zło, i wiedzieć, że jest człowiek zły, cóż za różnica!
– Więc jak będzie? Zgadza się ksiądz?
– Po cóż pan to mówi? – rzekł cicho.
– Po co?
Zniecierpliwienie i pogarda zabrzmiały w głosie Morawca. – Ksiądz chyba gra komedię albo jest bardzo naiwny?
– Niech pan zaczeka! – zawołał proboszcz, słysząc, że tamten odchodzi.
Morawiec odwrócił się.
– Teraz ja księdza spytam: po co? Na co mam czekać? Cóż my sobie możemy mieć do powiedzenia? Zresztą ani pora, ani miejsce, ani dość opłakany stan, w jakim się znajdujemy, nie nadają się do rozmów. Dobranoc księdzu. I radzę nie zapominać o tysiącu!
– Mój synu – szepnął proboszcz.
I w tej chwili odnalazł w sobie decyzję, jakby serce jego skurczone w mroku wypełniła nagle jasność. Drżąc ze wzruszenia, podszedł do stojącego o kilka kroków.
– Ksiądz jest uparty – mruknął Morawiec.
Zamiast odpowiedzi proboszcz wziął go za rękę i nim się tamten zorientował, szybko się ku niej schylił i pocałował.
– Ksiądz oszalał chyba! – krzyknął Morawiec.
Proboszcz wyprostował się.
– Niech mi pan wybaczy – powiedział jasnym głosem. – Niech pan mi wybaczy, że pana źle zrozumiałem. To moja wina. Pan jasno wszystko mi powiedział. Tylko ja nie chciałem zrozumieć, wolałem nie rozumieć. Za to pana przepraszam. Jeśli pan może i chce, niech pan nie czuje do mnie żalu.
Dopiero po dłuższej chwili Morawiec odezwał się:
– I za to mnie ksiądz pocałował? W rękę?
Nastało milczenie. Morawiec daremnie szukał słów, które zdołałyby wyrazić jego myśli. Czuł tylko, że to, co przeżywa, różni się od wszystkiego, co przeżył dotychczas. Miał wrażenie, jakby znalazł się wśród krajobrazu, którego, nie wiedząc o tym, od dawna poszukiwał, lecz teraz, gdy się w nim znalazł, nie umiał ogarnąć ani przeniknąć. Odruchowo dotknął dłoni ucałowanej przed chwilą przez proboszcza: była umazana błotem, gorąca i lepka. Wzdrygnął się z obrzydzeniem.
Spytał:
– Ile ksiądz ma lat?
– Czterdzieści pięć.
– To dużo, przeszło dziesięć lat więcej niż ja. Myślałem, że ksiądz jest młodszy.
Wiatr krótkim dreszczem targnął wierzchołkami sosen i ścichł.
„Po cóż ja to mówię?” – pomyślał. Zapragnął jednak mówić o sobie. „Ale od czego zacząć? – ogarnęły go wątpliwości. – Jak słowami opowiedzieć swoje życie? Cóż wtedy z długich lat zostanie? Suche fakty, czyny, mroczna kronika… Nie, wszystko, tylko nie to!” Zaledwie wywołał obrazy przeszłości, uczuł strach, jaki towarzyszy nagłemu przebudzeniu się ze snu.
Wyciągnął ramiona, jakby chciał się obronić przed niewidzialnym ciosem.
– Co panu jest? – zaniepokoił się proboszcz.
– Nic.
Miał jednak głos zmieniony, głuchy.
– Czy ksiądz zna uczucie strachu? Nie, co za pytanie! – roześmiał się bezdźwięcznie. – Oczywiście ksiądz nie zna. Czegóż ksiądz miałby się bać? Ale niech ksiądz nie dziwi się, że się spytałem. Człowiekowi, którego choć raz jeden w życiu opadł lęk, wydaje się, że strach musi być wszędzie, przy każdym i o każdej godzinie. Niech ksiądz nie myśli, że to jest strach przed ludźmi. Nigdy się ludzi nie bałem. Groziła mi wiele razy śmierć. I nic, zupełny spokój, najmniejszego poruszenia, raczej jakiś triumf… Ja myślę o czym innym. Kiedy człowiekowi nic nie zagraża i nagle znajduje się w ciemnościach, może być nawet dzień, to nie o to chodzi… Zresztą cóż o tym mówić, to trzeba przeżyć. Ksiądz…
– Pan się myli – powiedział cicho proboszcz. – Ja znam ten strach.
Читать дальше