– Nic nie mów, posłuchaj, czuję, że mam już niewiele czasu.
Dałeś mi coś, czego istnienia nawet nie podejrzewałam; zanim cię poznałam i zaczęłam z tobą wspólne życie, nie wyobrażałam sobie, że miłość może dostarczyć tylu prostych, a tak niezwykłych doznań. To wszystko, co przeżyłam przed spotkaniem ciebie, nie jest warte ani jednej sekundy, którą spędziliśmy we dwoje. Chcę, żebyś wiedział, jak bardzo cię kochałam. Nie wiem, czy odpływam ku jakimś nieznanym brzegom, ale jeśli jakiś brzeg w ogóle gdzieś istnieje, będę cię dalej stamtąd kochać, ze wszystkich sił i z całą radością, jaką wypełniłeś moje życie.
– Nie chcę, żebyś odeszła!
– Ciiii, cicho, nic nie mów, słuchaj!
Mówiła dalej, a jej postać stawała się coraz bardziej przezroczysta. Skóra przypominała kolor wody. Czuł, że w jego ramionach pojawia się coraz większa próżnia, że z każdą chwilą jest coraz mniej Lauren. Jej kontury powoli zaczęły się zacierać.
– Mam ciągle przed oczyma barwę twoich uśmiechów – mówiła.
– Dziękuję za każdy twój śmiech, za każdą czułość. Chcę, żebyś żył, byś znów powrócił do normalnego życia, kiedy mnie już nie będzie.
– Bez ciebie już bym nie mógł! – Nie, pamiętaj, że tego, co nosisz w sobie, nie możesz zatrzymywać wyłącznie dla siebie. Powinieneś ofiarować to innej kobiecie, nie wolno ci tego zmarnować. – Lauren, błagam cię, nie odchodź. Spróbuj walczyć. – Nie mogę, to silniejsze ode mnie. To nie boli, wiesz, mam tylko wrażenie, że się ode mnie oddalasz, twój głos dochodzi do mnie jak zza gęstej mgły, stajesz się niewyraźny. Arthurze, tak bardzo się boję. Tak się boję zostać bez ciebie. Zatrzymaj mnie jeszcze choć na chwilę.
– Obejmuję cię z całej siły, już mnie nie czujesz? – Prawie wcale, kochany.
Rozpłakali się oboje, w zupełnej ciszy i jakby wstydliwie; teraz już naprawdę zrozumieli sens i znaczenie każdej sekundy życia, wartość każdej chwili, znaczenie i wagę każdego słowa. Jeszcze raz spróbowali przylgnąć do siebie. A po kilku minutach niedokończonego pocałunku po prostu zniknęła. Ramiona Arthura nie obejmowały już niczego, nie było już nic prócz przerażającej pustki. Ogarnęło go uczucie nieznanej dotąd rozpaczy, osunął się na łóżko, głośno płacząc. Drżał na całym ciele. Głowa bezwładnie chwiała się na boki niekontrolowanym ruchem. Tak mocno zaciskał palce, że na poranionych dłoniach pokazała się krew. „Nie!!!”, które wykrzykiwał niczym dzikie, śmiertelnie zranione zwierzę, odbijało się echem po meblach i wprawiało w drżenie szyby okienne. Usiłował wstać, ale zachwiał się i upadł na podłogę; ramiona wciąż trzymał w uścisku. Stracił przytomność, odzyskał ją dopiero po kilku godzinach. Był blady i zupełnie wyzuty z sił. Doczołgał się do parapetu, na którym Lauren tak lubiła przesiadywać. Położył się na nim i tak pozostał, nieruchomo, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem.
Arthur zanurzył się głęboko w świat pustki i przyzwyczaił się do jej głuchego dźwięku, który przytłumionym echem wypełnia wnętrze głowy. A potem ta pustka przeniknęła jego żyły i dotarła do serca, które odtąd każdego dnia biło innym rytmem. W pierwszych dniach czuł niepohamowany gniew, zwątpienie i zazdrość. Nie zazdrość o innych, lecz o skradzione mu chwile, o przemijający czas. Złowroga pustka przenikała do każdego zakamarka, zmieniała emocje i doznania, wyostrzała je, polerowała, sprawiała fizyczny ból. Na początku wydawało się, że pustka chce go chwilowo zranić, ale nie, zadomowiła się na dobre i stawała się coraz dotkliwsza. Odczuwał brak ukochanej osoby i miłości każdą najmniejszą cząsteczką swojego ciała, szarpało nim pożądanie, nozdrza szukały znajomego zapachu, ręka – łona, które chciała pogłaskać. Wypełnione łzami oczy nie widziały już nic oprócz wspomnień, skóra żądała dotyku innej skóry, dłoń bezsilnie chwytała tylko pustą przestrzeń, palce zaciskały się w rytmie narzuconym przez umysł, a noga bezmyślnie balansowała w powietrzu. W takiej otępiającej rozpaczy spędził kilka długich dni i nocy. Miotał się między biurkiem, na którym pisał listy do ducha, a łóżkiem. Leżał i patrzył w sufit, nawet go nie widząc. Telefon milczał; Arthur nie zauważył, że aparat spadł na podłogę, a słuchawka leżała obok. Nic by go to zresztą nie obchodziło, i tak nie czekał na żaden telefon. Teraz nic nie miało znaczenia.
Pewnego wieczoru wyszedł w końcu z domu po upalnym dniu, próbując się trochę ochłodzić. Padał deszcz, więc włożył płaszcz. Był bardzo osłabiony, zdołał tylko przejść na drugą stronę ulicy i stanął na wprost swojego domu. Przysiadł na murku, uliczka o tej porze wydawała się biało – czarna. Przypominała korytarz, u wylotu którego stał wiktoriański, otoczony ogródkiem dom. Tylko w jednym oknie paliło się jeszcze światło, rozpraszając mrok bezksiężycowej nocy, to było okno jego salonu. Deszcz przestał padać, ale Arthur i tak zdążył już przemoknąć. Wpatrywał się w okno i wciąż widział za szybą Lauren i jej zwinne ruchy. Po chwili zniknęła, a on poczuł ostre ukłucie w sercu. Zdawało mu się przez chwilę, że na mokrym bruku widzi jeszcze delikatny cień jej sylwetki, znikający za rogiem ulicy. Poczuł się niepewnie, wsunął więc, jak zwykle w takich chwilach, ręce do kieszeni i ruszył przed siebie. Szedł wzdłuż szarobiałego muru, dostosowując krok do jej kroków, ale zbyt powoli, by móc ją dogonić. U wylotu uliczki zawahał się, znowu zaczęło padać, wstrząsnął nim chłód, więc się zatrzymał.
Znów usiadł na murku i raz jeszcze przeżywał, minuta po minucie, wspólne chwile, które przerwano tak brutalnie. „Arthurze, wątpliwości i wybory, na które się natykasz, są tymi dwiema siłami, które wprawiają w drganie struny naszych emocji. Pamiętaj, że tylko harmonia tych wibracji ma najważniejsze znaczenie”.
W głębi duszy poczuł i usłyszał głos matki. Podniósł się ciężko, raz jeszcze spojrzał w okno i odwrócił się z poczuciem winy, jakby oblał jakiś egzamin.
Niebo zaczęło jaśnieć, zapowiadając szary dzień. Wszystkie wczesne poranki są ciche, ale istnieje taka cisza, która jest synonimem samotności; inna bywa przyjazna i radosna. O takiej właśnie ciszy myślał Arthur, wracając do domu. Leżał na dywanie w salonie i zdawał się rozmawiać z ptakami za oknem, kiedy usłyszał walenie do drzwi wejściowych. Nawet się nie poruszył.
– Arthur, jesteś tam? Wiem, że jesteś w domu! Psiakrew, otwieraj wreszcie! – Paul wrzeszczał na całe gardło. – Otwieraj, bo wyważę te cholerne drzwi! Futryna drgnęła po pierwszym uderzeniu ramieniem.
– Szlag by trafił, ależ mnie boli, chyba zwichnąłem sobie obojczyk! Otwierasz czy nie?!
Arthur wstał, podszedł do drzwi, przekręcił klucz w zamku i, nie czekając, rozłożył się na kanapie. Kiedy Paul wszedł do salonu, przeraził go panujący tu bałagan. Po podłodze walały się dziesiątki zapisanych odręcznie kartek. Na kuchennych szafkach i stołach poniewierały się puszki po konserwach, a w zlewozmywaku nie było już miejsca na brudne naczynia.
– No tak, staczałeś tu bitwę i przegrałeś? Arthur nie odpowiadał.
– Dobra, poddano cię torturom i wycięto ci struny głosowe. Halo, powiedz coś, głuchy jesteś czy co, to ja, twój wspólnik! Paul zauważył, że Arthur zaczął płakać. Usiadł obok niego i położył mu rękę na ramieniu. – Arthurze, co się właściwie stało?
– Ona umarła! Umarła dziesięć dni temu. Odeszła, tak po prostu, pewnego ranka. Zabili ją. Nie mogę tego znieść, Paul, nie mogę tego znieść! – Widzę.
Читать дальше