– Co teraz pan zrobi?
– Czy mogę zawieźć ją do szpitala moim samochodem, nie narażając jej na żadne niebezpieczeństwo?
– Tak, może pan – odpowiedział Arthur. W jego głosie wyczuwało się rozpacz.
Pilguez zapewnił go, że dotrzyma obietnicy i wyciągnie Arthura z opresji.
– Ale ja nie mogę się z nią rozstawać! Nie mogę dopuścić, by poddali ją eutanazji!
To już była odrębna batalia. „Chłopie, nie mogę załatwiać wszystkiego naraz!” I tak sam się narażał, zabierając ciało, wioząc je nocą przez trzy godziny, kombinując po drodze, jak ma wytłumaczyć, że znalazł ciało, ale nie znalazł porywacza.
Ponieważ porwana żyła i właściwie nie stała jej się żadna krzywda, sądzi, że bez większych trudności uda mu się umorzyć sprawę. Jeśli chodzi o resztę, nie mógł zrobić nic więcej, „ale to chyba i tak sporo, prawda?”
– Tak. I bardzo dziękuję – zgodził się Arthur.
– No dobrze, zostawię wam jeszcze tę jedną noc. Przyjadę około ósmej rano, niech pan przygotuje ją do podróży.
– Dlaczego pan to wszystko robi?
– Już mówiłem, bo czuję do pana nie tylko sympatię, ale i szacunek. Pewnie nigdy się nie dowiem, czy pańska historia jest prawdziwa, czy może tylko się panu przyśniła. W każdym razie, gdyby przyjąć pański tok rozumowania, działał pan dla jej dobra. Można by nawet przyjąć, że działał pan w obronie własnej, a także w obronie osoby znajdującej się w niebezpieczeństwie, ale osobiście nic mnie nie obchodzą te prawne kruczki. A ci, co działają w imię dobra czy lepszej sprawy i nie liczą się z wynikającymi z tego konsekwencjami, tylko robią, co do nich należy, są dla mnie ludźmi dużej odwagi. No, dosyć już tego gadania, korzystajcie z czasu, który wam pozostał.
Policjant wstał. Arthur i Lauren odprowadzili go do wyjścia. Kiedy otworzyli drzwi, do domu znów wtargnął gwałtowny podmuch wiatru. – Do jutra – rzekł.
– Do jutra – odparł Arthur, chowając ręce do kieszeni. Pilguez zniknął w ulewnym deszczu.
Arthur przez całą noc nie zmrużył oka, a wczesnym rankiem wszedł do gabinetu. Przygotował ciało Lauren do podróży, potem udał się na górę, by spakować walizkę. Pozamykał wszystkie okiennice, odciął dopływ gazu i elektryczności. Musieli oboje wrócić do San Francisco, bo Lauren nie mogła pozostawać długo z dala od swojego ciała; czuła wtedy ogromne wyczerpanie. Rozmawiali o tym w nocy i uzgodnili, że tak właśnie postąpią. Jak tylko Pilguez zabierze ciało, oni także wyruszą w drogę powrotną do miasta. Inspektor przyjechał punktualnie o ustalonej porze. Kwadrans zabrało im opatulenie Lauren kocami i ułożenie jej na tylnym siedzeniu samochodu policjanta. O dziewiątej dom był już pozamykany i opustoszały, a dwa auta jechały w kierunku miasta. Pilguez dotarł do szpitala około południa, a Lauren i Arthur znaleźli się w mieszkaniu mniej więcej o tej samej porze. Pilguez dotrzymał słowa. Odstawił swoją nieruchomą pasażerkę do Izby Przyjęć. W niecałą godzinę ciało Lauren znalazło się z powrotem w pokoju, z którego zostało zabrane. Inspektor wrócił na komisariat i od razu udał się do gabinetu przełożonego. Nikt nigdy nie poznał treści ich rozmowy, która trwała ponad dwie godziny. Wiadomo tylko, że po wyjściu z gabinetu szefa Pilguez, z grubymi aktami pod pachą, podszedł do biurka Nathalii. Rzucił papiery, spojrzał jej prosto w oczy i polecił włożyć akta do szuflady spraw definitywnie umorzonych. Arthur i Lauren zadomowili się w mieszkaniu przy Green Street; popołudnie spędzili w Marinie, spacerując wzdłuż wybrzeża. Pojawił się nowy promyk nadziei: nic nie wskazywało na to, by ponownie wszczęto procedurę zmierzającą do przeprowadzenia eutanazji. Wydarzenia i przeżycia ostatnich dni tak wstrząsnęły matką Lauren, że postanowiła zmienić decyzję. Zjedli kolację u „Perry'ego” i wrócili około dziesiątej, by obejrzeć film w telewizji. Życie nabrało normalnego rytmu. Każdy kolejny dzień sprawiał, że powoli zapominali o sprawie, która jeszcze niedawno zaprzątała ich umysły.
Arthur wpadał od czasu do czasu do biura, by podpisać jakieś dokumenty. Resztę dnia spędzali razem; chodzili do kina, spacerowali godzinami po Golden Gate Park. Któregoś weekendu wybrali się do Tiburon, gdzie przyjaciel Arthura udostępnił mu dom na czas swojej podróży do Azji. W innym tygodniu przez kilka dni pływali żaglówką od zatoczki do zatoczki.
Chodzili na różne spektakle w mieście, oglądali musicale, balety, bywali na koncertach i przedstawieniach teatralnych. Czas płynął wolno, zupełnie jakby trafiły im się długie, leniwe wakacje, kiedy człowiek niczego nie może sobie odmówić. Chcieli żyć teraźniejszością. Nie myśleli o tym, co przyniesie jutro, interesowało ich, co się w danej chwili działo. Nazywali to teorią sekund. Mijający ich ludzie brali Arthura za nieszkodliwego wariata, widząc, jak mówi sam do siebie lub trzyma ramię w górze, jakby kogoś obejmował. W restauracjach, w których często bywali, kelnerzy przyzwyczaili się do tego dziwnego mężczyzny, który przychodził sam, siadał przy stoliku i nagle pochylał się, jakby dotykał czyjejś, niewidocznej dla innych ręki, a potem podnosił ją do ust, mówił do siebie łagodnym i czułym głosem i przytrzymywał drzwi, przepuszczając przodem nieistniejącą osobę. Niektórzy sądzili, że postradał zmysły, inni przypuszczali, że niedawno został wdowcem i, nie mogąc się pogodzić z utratą żony, wydaje mu się, że ciągle jest przy nim. Arthur przestał zwracać na to uwagę, napawał się każdą podarowaną im przez los chwilą. W ciągu tych kilku tygodni stali się najbliższymi sobie ludźmi, kochankami i towarzyszami życia. Paul przestał się w końcu niepokoić, uznał, że przyjaciel przechodzi jakiś kryzys. Odetchnął z ulgą na wiadomość, że porwanie nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencji, kierował sprawnie firmą w przekonaniu, że pewnego dnia jego wspólnik odzyska równowagę psychiczną i wszystko ułoży się jak dawniej. Nie spieszyło mu się, mógł poczekać. Za najważniejsze uznał, że ten, którego nazywał swoim bratem, miewa się całkiem nieźle, a wkrótce – w co głęboko wierzył – będzie miewał się jeszcze lepiej, bez względu na to, czy pozostanie w swoim własnym świecie, czy pewnego dnia powróci do rzeczywistości. I tak minęły trzy spokojne miesiące, bez wstrząsów i nieprzewidzianych zdarzeń. A potem nadszedł ten wtorkowy wieczór. Spędzili go w domu, a potem leżeli w łóżku. Po wymianie czułości powrócili do czytanej wspólnie książki; czytali ją razem, bo Lauren nie mogła samodzielnie przewracać kartek. Zasnęli tuż przed świtem, przytuleni do siebie. Około szóstej nad ranem Lauren gwałtownie usiadła na łóżku i wykrzyknęła jego imię. Natychmiast się obudził i otworzył szeroko oczy. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, jej twarz była blada, niemal przezroczysta.
– Co się stało? – zapytał pełnym niepokoju głosem.
– Obejmij mnie szybko, błagam!
Natychmiast usłuchał. Nie zdążył ponownie zadać pytania, bo położyła mu rękę na pokrytym delikatnym zarostem policzku, pogłaskała delikatnie po brodzie. Pogładziła po karku i objęła z niezwykłą czułością. Kiedy zaczęła mówić, jej oczy wypełniły się łzami.
– Nadszedł ten moment, kochany, zabierają mnie, zaczynam znikać.
– Nie! – krzyknął, przytulając ją jeszcze mocniej.
– Dobry Boże, jak ja nie chcę cię opuszczać! Tak bym chciała, żeby nasze wspólne życie trwało wiecznie, chociaż tak naprawdę jeszcze się nie zaczęło.
– Nie możesz teraz odejść, tak nie można, walcz z nimi, błagam!
Читать дальше