A Czarne Ogorzałki?
Skrzyknęli się, żeby pokonać Białe Kaptury, ale byli tak samo tchórzliwi. Jak się zwiedzieli, że Białe Kaptury planują napaść, na ten przykład w Pigeon Forge, jechali tam, wyjmowali deski z mostu i zasadzali się w krzakach, żeby usłyszeć, jak tamci wpadają do wody. Dwa roki tak uganiali się po całym hrabstwie jedni za drugimi, ale tylko raz się spotkali, a i to przypadkiem, w wąskim przesmyku, skąd żadna banda nie mogła uciec. Wszyscy byli zepsuci na wylot, jak mówił mój tatuś, z której strony nie spojrzeć, jeden w drugiego same skurwiele.
I co się w końcu stało?
W końcu postawił im się jeden facet, Tom Davis, bo miał jaja.
Taki niby koń pociągowy, panie Wade?
Żeby pan wiedział. Był tylko zastępcą szeryfa Miliarda Maplesa, kiedy się wziął za Białe Kaptury. Jeździł kilka razy do Nashville, za wszystko płacił z własnej kieszeni. Zmusił legislaturę, żeby podwiązała ustawowo Sąd Okręgowy pod Sąd Karny w Knoxville, żeby w Sevierville nastał nowy sędzia, który dobrał się Białym Kapturom do skóry. Próbowali wszystkich sposobów, żeby go zabić. Nawet którejś nocy, jak wracał z Knoxville, napuścili na niego wielkiego Murzyna. W tamtych czasach pływało się parowcem, a ten Murzyn zlazł na środku rzeki z drugiej łajby i wyciągnął broń, żeby go zastrzelić. Tom Davis wyrwał mu strzelbę i zapakował go do więzienia. Wtedy już Białe Kaptury całymi hordami uciekały z hrabstwa. Ale on się nie certolił. Zawracał ich, skąd tylko, z Kentucky, z Karoliny Północnej, z Teksasu.
Jeździł w pojedynkę, nie było go tygodniami, a potem wracał, wlokąc ich związanych sznurem jak stado koni. Był najbardziej nieulękłym zuchem, o jakim słyszałem. Kształcony to był człowiek. Dawniej uczył w szkole. Od wojny secesyjnej nigdy nie wybrano w hrabstwie Sevier demokraty, aż dopiero kiedy Tom Davis wystartował na szeryfa, to go wybrali.
Nie pamięta pan powodzi z tysiąc osiemset osiemdziesiątego piątego, co? – spytał zastępca.
Cóż, w osiemdziesiątym piątym to ja się urodziłem, więc raczej niewiele pamiętam.
A w którym roku powiesili tamtych dwóch, panie Wade?
W dziewięćdziesiątym dziewiątym. Bo to Pleas Wynn i Catlett Tipton zamordowali Whaleyów. Wywlekli ich z łóżka i zastrzelili przy córeczce. Dwa lata siedzieli w więzieniu, nawet się odwoływali. Niejaki Bob Wade też chyba maczał w tym palce, na szczęście żaden mój krewniak. Chyba też poszedł siedzieć. Tiptona i Wynna powiesili tu na trawniku przed sądem. Chyba w Nowy Rok. Pamiętam, że wszędzie jeszcze wisiał ostrokrzew i świeczki choinkowe. Zbudowali tu wielką szubienicę z jedną zapadnią dla nich obu. Już poprzedniego dnia wieczorem ludzie ściągali do miasta. Wielu spało w wozach. Albo porozkładali koce na trawniku przed sądem, gdzie się tylko dało. W mieście trudno było dostać cokolwiek do jedzenia, ludzie stali w wielkich kolejkach. Kobiety sprzedawały kanapki na ulicy. Szeryfem był wtedy Tom Davis. Przyprowadził tych dwóch z więzienia, a każdy maszerował z żoną pod pachę, za nimi dwóch pastorów. Zupełnie jakby szli do kościoła. Weszli na gilotynę i zaczęli śpiewać, a do nich dołączył tłum. Mężczyźni zdjęli czapki z głów. Miałem wtedy trzynaście lat, ale pamiętam, jakby to było wczoraj. Całe miasto i pół hrabstwa Sevier śpiewało „Tyś mi potrzebny w każdej godzinie”. Potem pastor odmówił modlitwę, żony pocałowały mężów na pożegnanie, zeszły z szubienicy, odwróciły się, żeby popatrzeć, i pastor zszedł po schodach, i zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. I wtedy pod kopniakiem zapadła się pod nimi klapa, spadli i zawiśli, a drgali tam i wierzgali Bóg wie jak długo, może dziesięć minut, a może i kwadrans. Niech pan nie myśli, że śmierć na stryczku jest znów taka szybka i miłosierna. Nic podobnego. I taki był koniec Białych Kapturów w hrabstwie Sevier. Ludzie do dzisiaj nie lubią o tym mówić.
Uważa pan, że ludzie wtedy byli bardziej podli? – spytał zastępca.
Stary mężczyzna patrzył na zalane miasto.
Nie – odparł. – Wcale tak nie myślę. Na mój rozum, ludzie są jednacy, odkąd Pan Bóg stworzył pierwszego.
Kiedy szli po schodach sądu, opowiedział im o starym pustelniku, który mieszkał na Górze Domowej. Ten obdarty karzeł, z włosami do kolan, ubierał się w liście, a ludzie, którzy mijali jego pieczarę w skałach, rzucali do środka kamieniami i wołali, żeby do nich wyszedł.
Wiosną Ballard zobaczył parę kopulujących jastrzębi, które trzepocząc skrzydłami, wyprysnęły cicho ze słońca, po czym oderwały się od siebie, rozbłysły nad drzewami i zaczęły się znów piskliwie nawoływać. Przyglądał się, czy jeden z nich nie jest ranny. Nie wiedział, jak się jastrzębie parzą, ale wiedział, że wszystkie stworzenia walczą. Zszedł ze starego traktu na górską ścieżkę, którą sam wydeptał, kiedy chodził po zboczu, żeby podglądać swoje dawne strony.
Usiadł tyłem do skały i napawał się jej ciepłem, a wciąż zimny wiatr przeszywał dreszczem kruche szare paprocie, nieliczne w tak wysokich partiach. Obserwował wjeżdżający do doliny pusty wóz, już z oddali słyszał jego turkot, odgłos muła, który stanął podczas przeprawy przez bród, a potem turkot wciąż dobiegał do jego uszu, choć wóz stał, jak gdyby dźwięk tworzył rzeczywistość, dopóki nie dotarł do jego świadomości. Patrzył, jak muł pije, a po chwili siedzący na ławce mężczyzna podniósł rękę i znów ruszyli, teraz bezgłośnie wjechali na drogę i znów rozległ się daleki, stłumiony, drewniany klekot.
Patrzył na minimalny ruch wszelkiego żywiołu w dolinie, patrzył na szare pola wywracane czernią na wierzch, na warkocze bruzd po przejechaniu pługa, na powolne panoszenie się zieleni drzew. Ukucnął, spuścił głowę na kolana i rozpłakał się.
Leżąc w ciemnościach jaskini, sądził, że słyszy gwizd, tak jak dawnymi laty, kiedy jako mały chłopiec leżał po zmroku w łóżku i słyszał ojca, który wraca gościńcem do domu, pogwizdując, niczym samotny grajek na fujarce, ale to tylko strumień przepływał ze świstem przez jaskinię, żeby omywszy ją, być może wpaść do nieznanych mórz w środku ziemi.
W nocy przyśniło mu się, że jedzie po niskiej grani przez las. W dole, na hali, w miejscu, gdzie słońce padło na trawę, zobaczył jelenia. Trawa jeszcze nie obeschła, a jeleń stał w niej po kolana. Ballard czuł pod sobą kołyszący grzbiet muła i ścisnął go nogami. Każdy liść muskający mu twarz pogłębiał jego smutek i strach. Każdy mijany liść oznaczał, że go nigdy więcej nie minie. Liście muskały go po twarzy jak muślin, niektóre już zżółkłe, z żyłkami przypominającymi delikatne szkielety, przez które prześwieca słońce. Postanowił jechać dalej, bo nie mógł zawrócić, a świat wydał mu się tak piękny jak każdego innego dnia, chociaż jechał ku swojej śmierci.
Wpogodny majowy poranek John Greer wyszedł na dwór, żeby opróżnić szambo za domem. Kiedy kopał, zza pompowni wyszedł Lester Ballard w peruce klauna i w spódnicy, uniósł strzelbę, cicho odwiódł kurek, pociągnął za spust i spuścił go powoli, jak to robią myśliwi.
Kiedy padł strzał, Greer przerzucał właśnie przez ramię łopatę z ziemią. Chociaż huk wystrzału dawno zamarł w niszy góry, Ballard wciąż słyszał ów gong przeznaczenia, który zadzwonił mężczyźnie nad głową, kiedy zastygł z łopatą w górze, a na nią pacnął jasnym medalikiem kawałek ołowiu. Mężczyzna stał i patrzył na to dziwadło, które stało i klęło w duchu, a jednocześnie szarpało zamek strzelby, to widmo, które zjawiło się znikąd i zaatakowało go tak brutalnie. Odrzucił łopatę i ruszył do ucieczki.
Читать дальше