Cormac McCarthy - Dziecię Boże

Здесь есть возможность читать онлайн «Cormac McCarthy - Dziecię Boże» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Современная проза, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Dziecię Boże: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Dziecię Boże»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Prowadziła go zła gwiazda… Stał na rozstaju dróg, poza społeczeństwem, ponad prawem, ponad moralnością. Niekochany, niechciany. Mordował, przekroczył próg zła, odkrył w sobie bestię. Lester Ballard w peruce z wyschłego skalpu ludzkiego, ubrany w bieliznę należącą do swych ofiar. Lester Ballard, „dziecię boże, stworzone na wzór i podobieństwo twoje”. Powieść dla osób o mocnych nerwach. Tylko dla dorosłych.

Dziecię Boże — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Dziecię Boże», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Wydał odgłos podobny do tego, który przed chwilą wydała dziewczyna. Zassał powietrze, oniemiały z przerażenia. Zerwał się, łapiąc w biegu portki, przedarł się przez krzaki na drogę.

Szalony górski troll z zakrwawionymi spodniami w ręce, który pomstuje, bełkocze jak obłąkany, wypada z lasu, pędzi żwirową drogą za nieoświetloną półciężarówka, ledwo widoczną w tumanach kurzu. Biegł bez tchu z góry, aż w końcu opadł z sił. Ani biec, ani krzyczeć. Stanął, żeby zapiąć pas i dalej poszedł zgięty wpół, trzymając się za bok, przygarbiony, zdyszany, burcząc do siebie pod nosem:

Nie uciekniesz daleko, martwy sukinsynu.

W połowie zbocza zorientował się, że nie ma strzelby. Stanął. Po chwili jednak ruszył naprzód.

Kiedy wyszedł na drogę zbiegającą w dolinę, spojrzał w dół. Szosa ciągnęła się hen, jak okiem sięgnąć, w poświacie księżyca, pod lekko uniesionym woalem kurzu niczym rzeka pod peleryną mgły. Serce zaciążyło mu w piersi jak głaz. Kucnął w kurzu drogi, dopóki nie uspokoił mu się oddech. Dopiero wtedy wstał i zaczął piąć się znów pod górę.

Z początku usiłował biec, ale nie miał siły. Prawie godzinę zabrało mu dotarcie na szczyt oddalony o pięć kilometrów.

Znalazł strzelbę tam, gdzie upadła, sprawdził i wszedł do lasu. Dziewczyna leżała tak, jak ją zostawił. Zimna i drewniana jak to po śmierci. Zaczął miotać przekleństwa, aż go zatchnęło, wtedy ukląkł, zarzucił ją sobie na ramiona, z trudem wstał. Kiedy drałował z góry z tym ciężarem na plecach, wyglądał, jakby dosiadła go upiorna strzyga, bo martwa, jadąca na nim okrakiem dziewczyna przypominała gigantyczną żabę.

Ballard przyglądał im się z przełęczy, niczym zadumany karzeł, który przycupnął ze strzelbą w ręku. Od trzech dni padało. Strumień w dole wystąpił z brzegów, zalał pola, woda stała całymi rozlewiskami upstrzonymi zimową roślinnością i sianem. Włosy zwisały Ballardowi z wąskiej czaszki mokrymi strąkami i ociekały szarą wodą, kapiącą mu też z nosa.

Nocą na górskim zboczu rozbłysły lampy i pochodnie. Niosący je wyglądali jak zimowi utracjusze wśród drzew lub jak myśliwi nawołujący się w ciemnościach. Dzięki tym ciemnościom Ballard przeszedł pod nimi, czmychnął ze swym złachanym dobytkiem kamiennymi tunelami biegnącymi przez środek góry.

Przed świtem wynurzył się z jamy w skale po drugiej stronie. Rozejrzał się jak świstak, zanim wyjdzie na szary, dżdżysty dzień. Ze strzelbą w ręce i tobołkiem z koca, z całym swoim majątkiem, wyszedł przez rzadki las na otwartą przestrzeń.

Przelazł przez płot na podtopione pole, skierował się w stronę strumienia, który przy brodzie był dwa razy szerszy niż gdzie indziej. Ballard spojrzał na wodę i ruszył w dół strumienia. Po chwili zawrócił. Nurt był całkiem mętny, czerwona gęsta woda syczała w trzcinach. Na jego oczach przypłynęła zatopiona locha z różowymi, wzdętymi cyckami, okręciła się i poniosło ją dalej. Ballard schował koc w kępę wysokiej trawy i wrócił do jaskini.

Przy strumieniu wydało mu się, że poziom wody jeszcze się podniósł. Dźwigał skrzynkę pełną różnych rzeczy, męskich i damskich ubrań, i trzy ogromne pluszowe zwierzaki utytłane w błocie. Tak obładowany, dołożywszy na wierzch strzelbę i tobołek wypchany różnościami, wszedł do strumienia.

Woda w szalonym trzepocie nietoperzych skrzydeł omyła mu nogi. Zachwiał się, odzyskał równowagę, poprawił uchwyt i poszedł dalej. Zanim dotarł na środek strumienia, woda sięgnęła kolan. Kiedy podeszła mu do pasa, zaczął kląć na głos. Zjadliwa inwokacja upraszająca o ustąpienie wód. Gdyby ktokolwiek przyglądał mu się z boku, z pewnością by widział, że Ballard nie zawróci nawet, gdyby strumień miał go pochłonąć. I tak się właśnie stało. Kiedy Ballard szedł w rwącym nurcie po pierś, skradając się ostrożnie na palcach i opierając sile wody, na mieliznę nadpłynął żwawo pień drzewa. Widząc, że się zbliża, Ballard zaczął kląć. Pień zakręcił się i natarł na niego, jakby ożywiony złośliwą mocą.

Ty ścierwo! – zawołał, co wśród ryku wody zabrzmiało jak chrapliwy skrzek. Pień podskakiwał i niósł w sobie menisk jasnobrązowej piany, w której płynęły orzechy, gałązki i wystająca smukła szyjka butelki tykająca na boki jak metronom.

Ty ścierwo, niech cię szlag!

Pchnął pień lufą. Pień rąbnął w Ballarda, który zaczepił o niego strzelbę. Skrzynka przewróciła się do góry dnem i odpłynęła. Ballard szamotał się z pniem w bystrzynach poniżej brodu, ale zatracił się w pandemonium hałasów, ze strzelbą uniesioną do góry w jednej ręce, jak nawiedzony bohater lub grzęznący łachmaniarz, który parodiuje patriotyczny afisz, z rozdziawionymi ustami, żeby rzucić stek wyzwisk, aż pień wypłynął na szerszą przestrzeń, obrócił się i woda go pochłonęła.

Ballard wypłynął, młócąc rękami, rozpryskując wodę, i tak znalazł się na wysokości wierzb znaczących zalany brzeg strumienia. Nie umiał pływać, ale jak mógłby utonąć? Gniew utrzymywał go na powierzchni. W takich wypadkach działa jakaś zbawienna siła. Wystarczy na niego spojrzeć.

Można by rzec, że ocalili go bliźni, tacy jak wy. Wylegli na brzeg, skąd go wołali. Przedstawiciele ludzkości, która trzyma przy piersi istoty kalekie i obłąkane, która pragnie mieć ich złą krew w swoich dziejach i będzie ją miała. Tyle że oni teraz chcą jego głowy. Słyszał w nocy, jak szukają z latarniami i wydają okrzyki pełne obrzydzenia. Dlaczego zatem woda go wypycha? Albo inaczej – dlaczego ta woda go nie porwie?

Kiedy dopłynął do wierzb, podciągnął się i spostrzegł, że stoi w wodzie tylko po kolana. Odwrócił się, pogroził strzelbą, najpierw wezbranemu strumieniowi, potem szaremu niebu, z którego nadal lała się bezlitośnie szara struga deszczu. Przekleństwa wzbijające się nad huk wody niosły się po górskim zboczu i z powrotem niczym echa dochodzące z izolatek w domu wariatów.

Rozbryzgując wodę, wyszedł na stały ląd, gdzie rozładował i rozłożył strzelbę, schował naboje do kieszeni koszuli, wytarł palcem wodę ze strzelby i przedmuchał lufę, nie przestając mruczeć pod nosem. Wyjął naboje, osuszył, jak umiał, przeładował strzelbę i włożył nabój do komory. Po czym ruszył biegiem w dół rzeki.

Odzyskał tylko skrzynkę, i to pustą. Raz mu się zdawało, że niżej w nurtach widzi podrygujące w kipieli pluszowe misie, ale znikły mu z oczu za kępą drzew, a on już i tak podszedł za blisko szosy, dlatego zawrócił.

W końcu dotarł do wyższych partii gór. Stromy, czarny żleb, w którym śpiewał dziki potok. Ballard posuwał się ostrożnie, z mokrym, ubłoconym materacem, pod który podłożył omszałe polano, a przed sobą niósł strzelbę. Jakże ta woda była biała, jak nieodmienna w rwących rynnach na dole. Jakże czarne te skały.

Kiedy dotarł do leja na zboczu, uginał się pod ciężarem materaca przesiąkniętego deszczem. Przeczołgał się przez otwór w krasowej ścianie leja i wciągnął za sobą materac.

Przez całą noc znosił swój dobytek i przez całą noc padało. Kiedy przywlókł ostatniego zjełczałego, zapleśniałego trupa przez ścianę leja i przez ciemny, ociekający wilgocią korytarz, światło dnia przeciągnęło już od wschodu szarą wstęgę na płaczącym niebie. Ścieżka wydeptana przez niego w lesie po czarnych liściach, z odciskami jego obcasów, wyglądała, jak gdyby przejechał tamtędy mały wóz. Nocą zamarzła. Przemierzył łąkę osnutą pajęczyną lodowych szybek i wszedł do lasu, w którym drzewa stały skute lodem, a każda gałązka przypominała czarny szkielecik w szkle, zawodzącym lub strzaskanym na wietrze. Mankiety spodni zamarzły mu w dwa bębny grzechoczące w kostkach, a palce leżały w butach jak zimne, bezkrwiste kłody. Bliski płaczu z wyczerpania, wyszedł z leja, żeby zobaczyć dzień. Na tym martwym, baśniowym pustkowiu panował bezruch, szronowe kwiaty oplatały girlandami drzewa, z białych kryształowych fantazji na dnie jaskini rośliny wiły się do góry kamiennym ażurem. Nie przestawał kląć. Nie przemawiał przez niego demon, lecz jego dawny duch, który odzywał się w nim jeszcze raz na jakiś czas, usiłując przywracać go do zdrowia psychicznego, pomocna dłoń, która odciągnęła go znad krawędzi wyniszczającego gniewu.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Dziecię Boże»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Dziecię Boże» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Cormac McCarthy - Child of God
Cormac McCarthy
Cormac McCarthy - The Orchard Keeper
Cormac McCarthy
Cormac McCarthy - Cities of the Plain
Cormac McCarthy
Cormac McCarthy - The Crossing
Cormac McCarthy
Cormac McCarthy - The Sunset Limited
Cormac McCarthy
Cormac McCarthy - En la frontera
Cormac McCarthy
Cormac McCarthy - Droga
Cormac McCarthy
Cormac McCarthy - The Road
Cormac McCarthy
Cormac Mccarthy - No Country For Old Men
Cormac Mccarthy
Cormac McCarthy - All The Pretty Horses
Cormac McCarthy
Отзывы о книге «Dziecię Boże»

Обсуждение, отзывы о книге «Dziecię Boże» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x