Pokrój mi ćwierć kilo mortadeli – poprosił Ballard.
Fox wyjął mortadelę, położył na klocu rzeźniczym, wyjął nóż i zaczął kroić cienkie plastry. Potem rzucał po jednym na pergamin. Kiedy skończył, odłożył nóż i położył wędlinę na wadze. Razem z Ballardem obserwował ruch igły wagi.
Co jeszcze? – spytał, wiążąc sznurkiem paczkę.
Daj mi trochę sera.
Kupił opakowanie tytoniu, skręcił sobie papierosa i wskazał głową zakupy.
A teraz wszystko podlicz – zażądał.
Sklepikarz spisał zakupy w zeszycie, przekładając artykuły z jednej strony lady na drugą. Wstał, zsunął okulary kciukiem.
Pięć dolarów i dziesięć centów – powiedział.
Wpisz mi na krechę.
Ballard, kiedy mi zapłacisz?
Trochę mogę ci dać już dzisiaj.
To znaczy ile?
Powiedzmy trzy dolary.
Sklepikarz zaczął rachować w zeszycie.
Ile jestem winien razem? – zapytał Ballard.
Trzydzieści cztery dolary i dziewiętnaście centów.
Razem z dzisiejszym?
Razem z dzisiejszym.
No to dam ci cztery dolary i dziewiętnaście centów, żeby zostało równo trzydzieści.
Sklepikarz spojrzał na Ballarda.
Ballard, ile ty masz lat?
Jak chcesz wiedzieć, to dwadzieścia siedem.
Dwadzieścia siedem. I przez dwadzieścia siedem lat zebrałeś tylko cztery dolary i dziewiętnaście centów?
Sklepikarz liczył w notesie.
Ballard czekał.
Co ty tam liczysz? – spytał podejrzliwie.
Zaczekaj chwilę – powstrzymał go sklepikarz. Po chwili podniósł zeszyt, przymrużył oczy. – No tak. Zgodnie z moimi rachubami, w tym tempie spłacisz mi te trzydzieści dolarów przez sto dziewięćdziesiąt cztery lata. Ballard, ja mam sześćdziesiąt siedem lat.
To jakiś obłęd.
Oczywiście, jeśli nie będziesz wydawał na nic innego.
Obłęd, i tyle.
Mogłem się rąbnąć w rachunkach. Chcesz sprawdzić?
Ballard odsunął zeszyt, który sklepikarz podtykał mu pod nos.
Nie chcę na to patrzeć – powiedział.
W takiej sytuacji muszę minimalizować straty. Jeżeli masz tylko cztery dolary i dziewiętnaście centów, to zrób zakupy za cztery dolary i dziewiętnaście centów.
Ballardowi drgała twarz.
Co chcesz odłożyć? – zapytał sklepikarz.
Niczego, psiakrew, nie odłożę – powiedział Ballard, wysupłał pięć dolarów i dorzucił dziesięć centów.
Wpewien niedzielny ranek, na początku lutego, Ballard przeszedł na drugą stronę góry do hrabstwa Blount. Ze zbocza z litej skały bije źródło. Ukląkł w śniegu między elfimi śladami ptaków i myszaków, nachylił się nad zieloną wodą, napił i przyjrzał swojemu wklęsłemu obliczu w stawie. Już wkładał rękę do wody, jak gdyby chciał dotknąć patrzącej stamtąd twarzy, ale wstał, otarł usta i ruszył dalej przez las.
Stary, głęboki las. W dawnych czasach puszcze nie należały do nikogo, i to był właśnie taki las. Na górskim zboczu minął przewrócony przez wiatr tulipanowiec, trzymający w szponach korzeni dwa głazy wielkości furmanek, wielkie tablice, na których prastarymi muszlami jak kamee i rybami odciśniętymi w wapieniu wypisano opowieść o zaginionych morzach. Ballard wśród gotyckich pni, wyglądający zawadiacko w za dużym ubraniu, forsujący zaspy kopnego śniegu po kolana, trawersujący południowym zboczem wapiennego urwiska, pod którym ptaki, grzebiące w nagiej ziemi, przerywały, żeby popatrzeć.
Dotarł w końcu do szosy, na której nie było żadnych śladów. Ruszył nią. Dochodziło południe, ostre słońce odbijało się od śniegu błyszczącego miriadami kryształowych rozżarzonych iskier. Wiła się przed nim pogrążona w otchłani lasu droga, niemal ginąca wśród drzew, a obok biegł strumień, ciemny pod lodowymi altanami, małymi jamami szczerzącymi szklane kły pod korzeniami drzew, w które wsiąkała niepostrzeżenie woda. W zamarzniętych przydrożnych chaszczach leżały zwinięte białe wstęgi szronu, nie wiadomo jak wyczarowane. Ballard zjadł jedną po drodze, maszerując ze strzelbą na ramieniu, na ogromnych od śniegu nogach, bo miał nim oblepione worki, którymi owinął nogi.
Zbliżał się coraz bardziej do domu, który przycupnął cicho w tym cichym pejzażu. Z komina snuł się poszarpany szal dymu. Na drodze widniały ślady opon, które nocą przysypał śnieg. Ballard zszedł z góry, minął kolejne domy i ruiny garbarni, aż wyszedł na drogę ze świeżymi śladami kół na łańcuchach, skręcającymi do pobielonego lasu i jadeitowej rzeki płynącej na południe w stronę gór.
Kiedy znalazł się w sklepie, usiadł na ganku na skrzynce, przeciął scyzorykiem sznurek, podtrzymujący worki, zdjął je, wytrzepał i odłożył na skrzynkę razem z kawałkami sznurka. Na nogach miał za duże czarne półbuty. Strzelbę zostawił pod mostem, kiedy przechodził przez rzekę. Otupał nogi, otworzył drzwi, wszedł.
Przy piecyku zebrała się grupa mężczyzn i chłopców. Na widok wchodzącego Ballarda przerwali rozmowę. Podszedł za piecyk, skinął głową stałym bywalcom sklepu. Wyciągnął ręce do ognia i rozejrzał się od niechcenia.
Zimno, co? – zagadnął.
Nikt się nie odezwał. Ballard odkaszlnął, zatarł ręce, podszedł do skrzyni z napojami, wyjął pomarańczowy, otworzył, wziął sobie ciastko i zapłacił przy ladzie. Sklepikarz wrzucił dziesięć centów do kasy i zamknął szufladkę.
Nieziemsko wygląda taki ośnieżony świat, co nie?
Ballard przytaknął, oparł się o ladę, jadł ciastko i popijał małymi łykami. Po chwili nachylił się do sklepikarza.
Nie potrzebujesz zegarka? – spytał.
Czego? – zdziwił się sklepikarz.
Zegarka. Czy nie potrzebujesz zegarka.
Sklepikarz popatrzył tępo na Ballarda.
Zegarka? – powtórzył. – Jakiego zegarka?
Mam różne.
Ballard odstawił niedopity napój i nadgryzione ciastko na ladę, sięgnął do kieszeni. Wyciągnął trzy zegarki, położył. Sklepikarz raz czy dwa szturchnął je palcem.
Niepotrzebny mi zegarek – odburknął. – Jeden tu leży rok w szufladzie.
Ballard spojrzał za jego wzrokiem. Wśród skarpetek i siatek na włosy leżało kilka zakurzonych zegarków w celofanowych kopertach.
Ile chcesz za swoje? – spytał.
Po osiem dolarów.
Ballard z niedowierzaniem patrzył na zegarki kupca.
No tak – powiedział. Dojadł ciastko, wziął własne zegarki za paski, zabrał napój i znów podszedł do piecyka. Wyciągnął zegarki przed siebie, niepewnie podsunął je najbliżej stojącemu mężczyźnie.
Może ktoś potrzebuje zegarek?
Mężczyzna rzucił okiem na zegarki, odwrócił wzrok.
Pokaż no je, brachu – odezwał się gruby chłopak spod piecyka.
Ballard podał mu zegarki.
Ile za nie chcesz.
Pięć dolarów.
Pięć za wszystkie trzy?
Ocipiałeś? Po pięć za każdy.
Niech cię szlag.
Pokaż ten, Orvis.
Czekaj, właśnie oglądam.
Pokaż go.
To dobry zegarek.
Może bym i wziął. Ile mi za niego krzykniesz?
Pięć dolarów.
Dam ci dwa i nie zapytam, skąd go masz.
Nie da rady.
To pokaż mi tamten drugi, Fred. Co z nimi nieteges?
Wszystko z nimi teges. Chyba słyszysz, że chodzą.
Dam ci trzy za ten niby złoty.
Ballard patrzył po ludziach.
Daj cztery – powiedział – i wybieraj, który chcesz.
A ile chcesz za wszystkie?
Ballard podliczył szybko w głowie.
Dwanaście dolarów – powiedział.
Cholera, to żaden interes. Nie dajesz upustu za hurt?
Nie masz innych zegarków?
Tylko te trzy.
Dobra. Oddajcie mu tamte.
Orvis, nie wchodzisz dziś w interes z zegarkami?
Читать дальше